W Krainie Deszczowców

 

czyli motocyklem po Szkocji

 

Szkocja.  Zamki niczym z horroru, stare pamiętające Waltera Scotta kamienne domy  na pustkowiach, nadmorskie klify z wodospadami, góry i wąskie na jedno auto kręte drogi z mijankami. Do tego maksymalnie +13ºC oraz nieustające deszcze i ulewy.”Nemo me impune lacessit - „nikt nie będzie zadzierał ze mną bezkarnie” głosi napis w godle Szkocji. To szczera prawda, której doświadczyłem.

Początek czerwca był słoneczny, parny i gorący niczym lipiec w Egipice. Nastrojony optymistycznie tą motocyklową pogodą pewnej nocy, około czwartej nad ranem wyszedłem z domu kierując się do przebierającej już kołami Mechanicznej Pomarańczy. Myśli w mojej głowie kłębiły się wokół długiego skoku, jaki chciałem wykonać tego dnia do Luksemburga i jak zwykle, tak jak przed każdym długim wyjazdem czułem wibrowanie lekkiej adrenaliny. Pięć minut później pędziłem biegiem z powrotem do domu ubrać się w ciuchy przeciwdeszczowe. Właśnie zaczęła się fantastyczna burza. Nie wiedziałem wtedy jeszcze tego, że pogoda w Europie właśnie się załamywała i następne 6,6 tys. km przejadę w większości w deszczu, mżawce, ulewie czy burzy, czyli we wszystkim tylko nie w tym co potrzeba.

 Ślizgając się jak na łyżwach na nowiutkich beznadziejnych w swym zagłuszającym nawet silnik wyciu oponach Heidenau K76, przeklinając swą poznańską oszczędność, (dzięki której stałem się posiadaczem tego cholerstwa), żegnany neonami naszych nadgranicznych klubów typu Las Vegas i Czerwony Kapturek przekroczyłem granicę z Niemcami i równiutką jak stół autostradą pognałem w kierunku Luksemburga. Przestało lać, za to cały tysiąc km pod wiatr. Na tyle silny, że motocykl zamiast 5 litrów zaczął palić przy 140 km/h siedem , ale co zrobić. Życie uczy pokory.

Autostrada dla motocyklisty jest o tyle fajna, co niebezpieczna. Usypia. Przynajmniej mnie. Człowiek jedzie, rozmyśla sobie jak każdy o Smoleńsku, o nadchodzących wyborach, czy o przeżywaniu zbliżającego się święta Bożego Ciała, a oczy się kleją. Wokół wszechogarniający konsumpcjonizm, równe drogi, nowe jadące zupełnie bez fantazji auta, czyste toalety na parkingach i tylko raz na pięćset kilometrów fotoradar. Zero fanu. Nawet nie ma zabawy z Policją w suszenie suszarką, bo oni się w to tutaj nie bawią. Nuda.

 Luksemburg kraj to malutki, wyglądający tak, jakby wszyscy zapadli w drzemkę. Łąki, pola, krowy, lasy, białe domki, a w nich typowe dla luksemburczyków samochody takie jak Ferrari, Porsche, Bentley czy dla ubogich: Mercedes i BMW. Kraina ta, mimo, że sama w sobie droga żyje z trzech rzeczy, które ma o wiele tańsze niż otaczający ją sąsiedzi: z benzyny, wódki i z papierosów. Więc wszyscy u nich kupują. Proste i genialne.

Do Luksemburga wpadłem, aby zabrać dalej ze sobą do Londynu mojego dobrego kolegę Filipa na Hondzie Pan European. Z Filipem, co ciekawe nigdy nie spotkaliśmy w Polsce. Raz parę lat temu pod najstarszą oliwką w Europie w Czarnogórze (jak zwykle, kiedy spotykają się przypadkowo dwa motocykle gdzieś na zapiecku Europy to są z Polski), a drugi raz właśnie w Luksemburgu, gdzie Filip wraz z rodziną osiadł na stałe.

W lekkich przelatujących deszczykach i silnym bocznym wietrze, przy spadającej do 10ºC temperaturze przelatując przez Belgię dojechaliśmy do Calais. Przed wjazdem na prom spotykamy dwóch Anglików na ubrudzonych niesamowicie Harleyach. Okazuje się, że jadą z …Krakowa. Wcześniej byli na Litwie i Łotwie, a że sława naszego taniego piwa oraz uroda i słabość polskich niewiast do Brytyjczyków (i nie tylko) jest powszechnie znana na Wyspie, więc „zahaczyli” w drodze z Litwy o Kraków. Wyglądali na bardzo zadowolonych.

Prom wielki jak Pałac Kultury, a jednak mocno bujało, ponieważ na kanale wiała ósemka, czyli głowę prawie urywa. Po naradzie, kto w Anglii będzie jechał pierwszy tą ich lewą stroną „uzgodniliśmy”, że to mam być ja. Cudownie.

Jazdę lewą stroną wymyślili Rzymianie. Potem w okresie średniowiecza rycerstwo również poruszało się lewą stroną. Dlaczego? Ano dlatego, że praworęczny jeździec kiedy chciał się przywitać, albo „przywitać mieczem” z innym jeźdźcem musiał podjechać koniem ze swojej lewej strony. Co ciekawe ruch lewostronny do II Wojny Światowej obowiązywał oprócz Brytanii również w Czechach i uwaga: w połowie Austrii. W jednej części Austrii jeżdżono prawą stroną , a w drugiej lewą.

W każdym razie na początku oczywiście jest dziwnie, ale jazda autostradą z racji doskonałego oznakowania nie nastręcza większych trudności. Należy tylko pamiętać, że pas dla jadących wolno to skrajny lewy. A nie prawy.

Gorzej jest po zjechaniu z autostrady. Na początku problemem są ronda. Po pierwsze jedzie się w lewo, po drugie oznakowanie jest takie, że często to wjeżdżający na rondo mają pierwszeństwo, a nie jadący po nim. A ponieważ my ludzie z kontynentu odruchowo najpierw patrzymy w lewo….to zaskakują nas auta nadjeżdżające dokładnie z drugiej strony, czyli z prawej. Zauważyłem też, że człowiek czasami się myli przy wyjazdach ze stacji benzynowych, manewrach na dużych parkingach, czy przy zawracaniu na wąskiej drodze. Czyli wszędzie tam, gdzie nie ma wyraźnego oznakowania kierunku jazdy. Ciekawie też wyglądały niespodziewane spotkania na szkockich mijankach na wąskich drogach, gdzie Szkot zjeżdżał na swoje lewo, a ja odruchowo na swoje prawo i po chwili patrzyliśmy sobie głęboko prosto w oczy.

Kontynuując wątek jeżdżenia motocyklem po Wielkiej Brytanii warto zauważyć, że kamer i fotoradarów trochę mają, ale wszystko to doskonale oznakowane. Ciekawostką są dokonywane pomiary za pomocą kamer czasu przejazdu danych odcinków dróg. Ale jeżeli taki pomiar jest dokonywany, to kierowca jest ostrzegany o tym podświetlanymi tablicami. Tak samo, jeżeli Policja ustawia gdzieś lotną kontrolę prędkości to nie chowają się jak nasze gwiazdy drogówki w krzakach, czy za murem tylko wcześniej ustawiają przenośny znak informujący, że będzie kontrola prędkości. A potem stoją sobie w najbardziej możliwym widocznym miejscu. Czemu tak? Ano temu, że im chodzi w tej zabawie nie o to, aby wlepiać masowo mandaty, ale o to żeby spowolnić faktycznie na danych odcinkach dróg ruch wszystkich jadących pojazdów. Czyli u nich chodzi o wzrost bezpieczeństwa, a u nas jak zwykle - wyłącznie o kasę. Nie ma również w ogóle nie oznakowanych setek samochodów z fotoradarami, a przejazdy przez wioski i małe miasteczka mają często dozwoloną prędkość ok. 70 km/h. Nikt też nie wpadł na iście szalony pomysł ustawiania zabijających ludzi betonowych wysepek z krawężnikami i metalowymi słupami na środku drogi, co stało się ostatnio obsesją naszych drogowców.

A jak jeżdżą kierowcy? Wszyscy trochę przekraczają dozwoloną prędkość, ale czynią to bezpiecznie. Każdy kierowca jest przewidywalny. Jeżdżą sprawnie i zdecydowanie. Jednym słowem – jeździ się dobrze i płynnie.

W drodze do Londynu zaliczyliśmy katedrę w Canterbury, której tak naprawdę należałoby poświecić kilka godzin. Jest olśniewająca. Natomiast jeden z najpiękniejszych zamków w Wielkiej Brytanii, czyli zamek w Leeds odpuściliśmy. Z racji cen biletów. 18,5 £ (czyli ok. stówka) za osobę to trochę za dużo jak na budżet motocyklisty podróżującego z namiotem. Podobne ceny biletów są zresztą we wszystkich zamkach w Brytanii – i co ciekawe w większości mimo tak kosmicznej ceny nie można robić w środku zdjęć. Wynika to z tego, że większość zamków znajduje się w rękach prywatnych właścicieli i nie życzą oni sobie robienia zdjęć w środku i kropka. Jest to wszystko tak zachęcające, że uznałem, że nie będę się w związku z tym narzucał i wystarczy mi wariant podziwiania zamków od strony zewnętrznej. Tym bardziej, że i tak byłem przeważnie cały czas ociekający wodą tak, że raczej by mnie nie wpuszczono na salony z racji zagrożenia powodziowego, które sobą stwarzałem.

Londyn. Miasto ogromne, zakorkowane, wielokulturowe i warte aby posiedzieć w nim z tydzień. Zatrzymaliśmy się u kolegi Filipa na obrzeżach miasta, czyli u Witkai jego żony. Ci przesympatyczni ludzie ugościli nas po staropolsku a potem przy pomocy swojego BMW F 650 GS w wersji Dakar zabrali nas w szybką wycieczkę po metropolii. I tu ciekawostka – wjazd do miasta jest płatny. Ale nie w weekendy i nie dla motocykli. Poza tym w całym mieście są specjalne parkingi dla motocykli i zaparkowanie w innym miejscu (np. przeznaczonym dla auta osobowego) grozi mandatem.

Oczywiście Tower Bridge, Big Ben, pałac Buckingham, piętrowe autobusy, słynne czerwone budki telefoniczne (które spotykałem potem nawet na Hybrydach) są piękne i godne uwagi, ale mi w pamięci zapadły zupełnie dwie inne rzeczy. Niesamowite Muzeum Lotnictwa – gdzie wystawiono dziesiątki autentycznych samolotów wojskowych wszelkich narodów. Od czasów I wojny światowej, przez drugą, aż po Harriera, czy ogromny strategiczny współczesny bombowiec do przenoszenia ładunków nuklearnych wielkości Boeinga 737. Samoloty stały, ba nawet wisiały podczepione pod dach w hangarach zrobionych w stylu danej epoki. A drugie , to miejsce dla motocyklisty magiczne, czyli legendarna Ace Cafe, gdzie spotykają się fani motocykli, ale również fani starych samochodów. Codziennie organizowany jest dzień jakiejś marki. My np. załapaliśmy się na pokaz starych motocykli Suzuki – jeszcze z lat siedemdziesiątych. Ba, niektóre były nawet  dwusuwowe. Wszystko to sprawne, wypieszczone, jeżdżące. W Ace Cafe można spotkać też prawdziwych londyńskich Rockersów. W tej chwili to goście dobrze koło sześćdziesiątki. Ale nadal w tych samych kurtkach, fryzurach i w dodatku na tych samych motocyklach co lat temu czterdzieści.

Londyn Londynem ale mnie ciągnęło do Szkocji. Pogoda zrobiła się słoneczna i bardzo zachęcająca do dalszej jazdy. Ba – nawet było gorąco. Nie wiedziałem jeszcze wtedy, że jest to ostatni taki dzień i to w dodatku nie cały i że aż do końca wyjazdu będę już przeważnie tylko albo bardzo mokry, albo mokry, albo cholernie bardzo mokry.

Filip zgodnie z planem pognał swoją Hondą z powrotem do pracy i Luksemburga. Obiecaliśmy sobie razem Irlandię. A ja pełen pozytywnych wibracji popędziłem na północ w kierunku Wału Hadriana.

Jadąc przez Yorkshire dotarłem do ruin opuszczonego opactwa wielkości kilku naszych stadionów narodowych, czyli Fountains Abbey. Ruiny wyglądają tak, że nie zdziwiłbym się gdyby nagle wyszedł gdzieś zza muru Król Artur. Obok ruin znajduje się wspaniały park wodny i jeden z najwspanialszych młynów wodnych w Anglii. Naprawdę warto się było zatrzymać.

A potem zaczęły się fantastyczne wąskie angielskie boczne drogi na skrajach, których stoją charakterystyczne murki ograniczające pastwiska dla owiec, (które zresztą tu i ówdzie zaczęły się pojawiać). Świeciło słońce, zero samochodów, szosa wąska na 3 metry, mruczenie silnika mówiącego – „o tak mi jest dobrze”, lekkie zakręty i pagórki, zapach łąki i widok stad owieczek, a z mp3 Pendragon. To są te piękne chwile, dla których warto zrobić i poświęcić wiele, aby być.

Mur Hadriana leżący w Norhumbrii to obecnie resztki ruin z pozostałościami rzymskich fortów. Ale nadal ten cud starożytnej inżynierii powstały w roku 120-ym robi ogromne wrażenie. Rzymianie przegrodzili wyspę murem wysokim na 5-6 m, szerokim na trzy, a ciągnącym się przez 120 km w celu odgrodzenia się od Piktów. Co 1,5 km stał fort, co 500 m wieża strażnica. Do dzisiaj zachowały się resztki murów i fundamenty fortów. Mało kto wie (nie licząc 200 milionów użytkowników wikipedii), ale przez krótki okres czasu na północ od niego był Wał Antoninusa, ale Piktowie wyparli z niego Rzymian, a raczej jak sądzę wyparła ich skutecznie szkocka aura.

Tuż koło Muru trafiłem na klimatyczny kemping, który nazywał się w wolnym tłumaczeniu Kempingiem Muru Hadriana.

W nocy życie postanowiło mi dokopać. Zaczęło lać. I tak następne dwie doby bez przerwy z natężeniem naszej letniej chwilowej burzowej ulewy. Ściana wody. To Szkocja postanowiła się przywitać.

Jadąc w tym prysznicu i (co ciekawe) mgle w kierunku Edynburga odbiłem na wybrzeże do ogromnego zamku Bamburgh. Ta monstrualnych rozmiarów twierdza położona tuż nad morzem nawet mimo ulewy i mgły robi przytłaczające wrażenie. Choć Edynburgh jeszcze większe.

Co prawda z racji oberwania chmury i całych 10°C w dzień wiele nie zobaczyłem, ale stare miasto zwieńczone zamkiem wygląda niczym żywcem przeniesione z filmów o Harrym Potterze. Zauważyłem też, że w powietrzu unosi się taka wilgotność, że codziennie rano tarcze hamulcowe motocykla pokryte były rdzą, tak jakby stał on na dworze nie ruszany miesiąc, czy dwa.

To, że człowiek znajduje się w Szkocji poznaje się po dwóch rzeczach. Po tym, że wszędzie wiszą ciemnoniebiesko-białe flagi i po tym, że z nikim nie można się dogadać. Akcent szkocki przypomina śpiew. Połykają końcówki i zaciągają. Brzmi to pięknie. Tylko człowiek do mnie mówi, a ja nie rozumiem po prostu ani słowa. Z tym, że ludzie to szalenie gościnni i otwarci i natychmiast, kiedy się zorientują, że nie rozmawiają ze swoim przechodzą na wariant soft english dla turystów.

W Szkocji widać gołym okiem odrębność kulturową od Anglii. Widać też na każdym kroku dumę z bycia Szkotem oraz to, że gdyby mogli, to oderwaliby  się od Wielkiej Brytanii w pięć minut. Zresztą – nie tak dawno Szkocja wywalczyła sobie swój własny parlament. To duży krok w kierunku uzyskania autonomii czy suwerenności. Szkoci na numerach rejestracyjnych swoich aut masowo naklejają nalepki SCO. Nie widziałem tu też ani jednej brytyjskiej flagi.

Szkocja dzieli się na dwa obszary Lowlands i Highlands. Lowlands to obszar od Glasgow do Edynburga. Właśnie tu rozgrywały się wszystkie niezliczone bitwy o niepodległość. Tylko na polach pod Stirling (znanym każdemu z filmu „Waleczne Serce”) rozegrało ich się łącznie aż siedem. Higlands to klany, tartany, whiskey, dudy, wrzosowiska, pustkowia oraz góry i wyspy. Mieszka tam nawet jedyne w Wielkiej Brytanii stado reniferów.

Widziałem pola Stirling i leżący niedaleko monument wniesiony ku czci Williama Wallace-a, który swą wielkością i położeniem pokazuję umiłowanie Szkotów do wolności. I to wszystko, a jakże w ulewie.

W nagrodę - chyba za przetrwanie tego potopu życie postanowiło mnie nagrodzić i po wjechaniu na widokową drogę wiodącą przez góry Higlands aż do Elgin otrzymałem nagrodę w postaci pięknej słonecznej pogody. A widoki były zapierające dech w piersiach, ruch zerowy – (nie licząc biegających wszechobecnych niezliczonych stad owiec), więc przez następne dwieście kilometrów delektowałem się przyrodą jadąc jedną z najpiękniejszych dróg górskich, jakie me oczy w życiu widziały. Wrzosowiska, samotne domy pamiętające Rob Roya, ptaki,  zakręty, i wąziutka dwumetrowa szosa z mijankami, która jest standardem w północnej Szkocji. I co ciekawe, co jakiś czas tablice skierowane wyłącznie do motocyklistów - żeby jechali ostrożnie i nie przesadzali z prędkością. Warto było marznąć i moknąć. Ciekawe, że im dalej na północ tym taniej – co odróżnia Szkocję np. od Skandynawii gdzie jest odwrotnie. Tylko paliwo ciut drożało, ale różnice były niewielkie.  

Wszędzie niestety widać, że ten kraj przeżywa kryzys. Co piaty dom na północy wystawiony jest na sprzedaż. Charakterystyczne jest też to, że tam gdzie zaczyna się Szkocja, tam zaczyna się sieć ekskluzywnych sklepów Lidl i uwierzcie albo nie, ceny i produkty mają te same co u nas. Dla poznaniaka z dziada pradziada było to niczym dar z niebios. Cóż, chyba faktycznie ze Szkotami mamy wiele wspólnego. Skoro nawet sklepy mamy te same.

Po nocy spędzonej na jednym z wielu rodzinnych kempingów położonych przy gospodarstwach znalazłem się na drodze wiodącej wzdłuż wschodniego wybrzeża w kierunku John O’Groats.

Są takie drogi i dni w życiu motocyklisty, które zapamiętuje się na zawsze ze szczegółami. I pamięta się do końca życia każdy zakręt, każdy zapach, a przed oczami stają niczym żywe obrazy mijanych domów, zatok ciągnących się wzdłuż morza i wszechobecnych zwierząt. To był taki Dobry Dzień. Taki z pierwszej dziesiątki mojego notowania wszechczasów Najlepszych Dni W Podróży.

Z jednej strony opuszczone kamienne domy i cmentarzyki z nagrobkami sprzed bez mała trzystu lat, z drugiej widoczne gołym okiem platformy wiertnicze stojące na Morzu Północnym, a wokół czyste i zimne niczym tafla lodu powietrze i północne słońce. Dające tak ostre światło, że świat wyglądał przy nim niczym przepuszczony przez filtr polaryzacyjny. Tak można jechać bez końca. A że jechało się dobrze, a nawet szybko, to pod John O’Groats zagotowałem płyn hamulcowy w tylnym hamulcu i dźwignia zaczęła pięknie puchnąć.

Kiedy podjechałem pod sam znak oznaczający przylądek John O’Groats ujrzałem przepięknego zabytkowego czarnego Nortona Commando na zawieszeniu Ohlinsa. A chwilę potem omal nie spadłem z kanapy. Okazało się, że przyjechał nim Charley Boorman  we własnej osobie. Czyli kolega Ewana Mc Gregora z Long Way Round.

Boorman był z ekipą telewizyjną – robili właśnie program o tym Nortonie. I tak jak się ucieszyłem na myśl, że poznam gościa, tak jego ochroniarz sprowadził mnie zaraz na ziemię. Pan Boorman nie życzy sobie żadnych zdjęć, przywitać się też nie da i ogólnie gwiazda ma focha i gwiazdorzy. Ochroniarz wielkości King Konga chodził za mną krok w krok i tyle. Mogłem sobie tylko popatrzeć jak kręcą program. Udało mi się pstryknąć jedną fotę, nie narażając się na utratę aparatu. Widać na niej Nortona i Boormana. Ale Boormana bez głowy, co w sumie oddaje całą prawdę o tej sytuacji. Jeszcze rozumiem gdyby tam był tłum gapiów. Ale był tylko on, kamerzysta, dźwiękowiec, ktoś od światła, King Kong i ja. Co szkodziło dać sobie zrobić fotkę? Nie wiem do dzisiaj.

A że szkoda było dnia na nerwy, pomachałem Boormanowi, który co dziwniejsze gapił się właśnie  z wyraźnym zainteresowaniem na mój motocykl i pojechałem wybrzeżem w kierunku Przylądka Gniewu.

Gdzieś po drodze, w trakcie robienia jednego z miliona zdjęć szkockich gór i wybrzeża zatrzymał się koło mnie jadący 30-to letnią Kawaski GT 750 wyglądający niczym żywcem przeniesiony z Braveheart młody Szkot – Kieran Pentland. Kieran jechał sobie z rodzinnego Glasgow dookoła Szkocji, a potem w kierunku Kanału i dalej do Danii na festiwal Rotskilde. „Trochę” nadkładał. Miał namiot z Tesco, bateryjki do aparatu fotograficznego podgrzewał na silniku, żeby dawały z siebie resztki energii i napędzał się tym samym co ja, czyli chińskimi zupkami. Czyli kasy miał mało, za to serca do jazdy wiele. Dzięki niemu dowiedziałem się gdzie są fajne kempingi i że za chwilę znowu będzie lało, co przestało  robić już na mnie jakiekolwiek wrażenie. Cóż, Szkocja jest krainą gdzie są dni, kiedy nie pada cały czas i należy się do tego po prostu przyzwyczaić, albo nie ma czego tu szukać.

Tuż koło Przylądka Gniewu puchnący tylny hamulec na tyle zaczął mnie męczyć, że stwierdziłem, że wymienię w nim płyn hamulcowy na nowy. I tak na końcu świata w wiosce Durness położonej na skraju Oceanu Atlantyckiego spotkałem jedynego w promieniu 100 mil motocyklistę który miał w dodatku swój warsztat, czyli Mister Eana Blacka. Ean mieszka w domku położonym na samym skraju dwustumetrowego klifu z pięknym widokiem na Cape Wrath. A w stodole obok domu ma profesjonalny warsztat, czyli totalne złomowisko. Pod sufitem wiszą ramy starych motocykli, pod ścianami kilka rozbitych w okolicznych wypadkach sprzętów różnej maści, a na każdym wymalowana na błotniku szkocka flaga. Pomimo ciężkiej komunikacji związanej z tym, że Ean władał tylko owym szkockim dialektem  reanimowaliśmy tylny hamulec wymieniając w nim płyn na nowy i odpowietrzając go.

Oziębiało się. Zachodnie wybrzeże Szkocji smagane jest wiatrami znad Oceanu. Tak więc w nocy temperatura spadła do 2ºC a w dzień nie przekraczała 10ºC. Do tego doszedł porywisty silny boczny wiatr od Atlantyku. Lato po Szkocku.

Jedyny plus to to, że dzień był bardzo długi. Słońce na tej szerokości geograficznej zachodziło ok. 23-ej, a wstawało już o 5-ej rano.

Jadąc na południe, w ulewie przez kompletne pustkowia otoczone ponurymi górami, na których szczytach zaczepiły się granatowo - czarne ciężkie deszczowe chmury dotarłem w końcu do mostu wiodącego na Hybrydy, a konkretnie na wyspę Skye. Skye znana jest podobno ze zmiennej pogody. Nie maiłem okazji tego doświadczyć ponieważ padało sobie równo w sposób właśnie stały cały czas. Charakterystyczne dla wyspy są potężne podmuchy wiatru o sile wręcz huraganu. Fruwałem więc na moście po obu pasach a na samej wyspie było tylko gorzej. Naprawdę z wielkim trudem doczłapałem się do klifów Kilt Rock. Ale mordęga się opłaciła. Spadający z klifu 300-ta metrów w dół wodospad był naprawdę wart walki z wyrzucającym prawie z szosy bocznym wiatrem i ścianą spadającej z nieba wody.

Na Skye, w dolinie otoczonej górami znalazłem półdziki pusty kemping. Nic na nim nie było, ale za to widok na pasma górskie był za milion funtów. Obsługa składała się z miejscowy górala i jego psa, którzy raz dziennie z okolicznej wioski przychodzili kasować po 6£ od namiotu.

I tak sobie siedzę przed ciągle mokrym namiotem, wiatr wyje, deszczyk pada w poprzek i z dołu do góry, aż tu nagle bęc , na polu podeszli do lądowania astronauci z Niemiec.

Wyprawa na Marsa składała się z czterech motocykli prowadzonych przez dwie dziewczyny i dwóch facetów. Wszyscy w kosmicznych ultra jarzeniowo zielonych sztormiakach żeglarskich i takowych spodniach. Stanęli, spadli prawie z motocykli obwieszonych wszystkim co Touratech miał w ofercie, panny położyły się na trawie i w ryk. Że zimno, że pada trzeci dzień, że nie ma wi-fi, że dziury, że nie ma gdzie zjeść i że chcą wracać. Goście też mieli poziom optymizmu na zerze. Zrobiło mi się ich żal, więc ofiarowałem im zapasową flaszkę naszego narodowego napoju energetycznego, po którym wyraźnie się ożywili i rozstawili namioty. Ale jakie namioty. Wielkie i piękne niczym domki letniskowe. Wysokie. Nowe. I stało się. W nocy wiatr spadający z gór zamienił się w mały huragan i „wille” się po prostu podarły. A dzień wcześniej się śmiali, że do mojego namiotu się wczołguje, a nie wchodzi. Cóż… ten się śmieje , kto….

W orzeźwiającym trwającym bodajże czwartą dobę deszczu łapiąc kolejne tylne i przednie uślizgi na zakrętach, dzięki tym wyjącym post-enerdowskim oponom, których hasło reklamowe powinno brzmieć: „Heidenau – Zabij się z nami” dojechałem do najpiękniejszego moim zdaniem zamku w Szkocji czyli do Eilean Donan. Zamek położony jest bajkowo na skraju jeziora.

Stoję sobie zatem na pustym parkingu, podziwiam widoki, woda się leje z nieba niczym z hydrantu i kogo spotykam? Polaków oczywiście. A ci zamiast robić zdjęcia zamku uczynili sobie ze mnie i motocykla główną atrakcją tego miejsca i dawaj robić sobie zdjęcia jak z misiem w Zakopcu. Jedna Pani zapytała się nawet czy mój motocykl to diesel. Oczywiście skwapliwie przytaknąłem.

Chwilę potem, przez góry, lasy i wrzosowiska mknąłem już do Loch Ness. Ma miejscu okazało się, że potwór wcale nie mieszka w jeziorze i nie jest jak nam wmawiają tylko jeden, tylko tak naprawdę są ich tysiące i mieszkają w okolicznych sklepach. Naprawdę nie rozumiem, dlaczego jest taki kłopot ze zrobieniem zdjęcia potworowi z Loch Ness, skoro ja zrobiłem ich bez problemu dziesiątki, a nawet jednego małego potworuńcia po cichu przemyciłem do Polski. Jest zielony, patrzy na mnie teraz i wcale nie tęskni do Loch Ness. Bo jak mówi, u was cieplej i ktoś mnie przynajmniej z kurzu regularnie wyciera.

Kontynuując swój ambitny plan eksploracji Szkocji niezrażony brakiem jakichkolwiek suchych rzeczy zapędziłem się pod najwyższy szczyt Wielkiej Brytanii – Ben Nevis. Oczywiście w celu jego zdobycia. Brzmiałoby to nawet dumnie gdyby nie to, że ów szczyt wznosi się na wysokości „aż” 1344 m n. p.pm., czyli ze Śnieżki możnaby mu napluć na głowę, a ślina leciałaby w dół jakieś 250 metrów.

Tym niemniej jednak zostałem na wstępie pokonany, gdyż okazało się, że w górach mimo czerwca leży śnieg i na szlaku jest czysty lód, tak , że bez raków, nie da rady iść. Ale, że jak wiadomo narodem jesteśmy ambitnym, więc zmierzyłem się jednak z Ben Nevisem w wersji napitku ognistego miejscowej produkcji o tej samej nazwie – odnosząc na tym polu sukces w całej rozciągłości.

Pokrzepiony tak na duchu i ciel,e wspominając widziany po drodze pomnik poświecony wszystkim poległym żołnierzom jednostek specjalnych, (obok którego leżały wstrząsające zdjęcia, nieśmiertelniki, berety i inne pamiątki po poległych komandosach od II-ej wojny światowej do Iraku i Afganistanu włącznie) zwiedzając ostatni w Szkocji zamek - Culzean wśród coraz bardziej polepszającej się pogody pełnymi zieleni bocznymi wąskimi drogami wjechałem do Lancashaire czyli Krainy Jezior.

Wszyscy wiedzą, że jednym z symboli pradawnej Anglii jest Stonehenge, ale mało kto wie, że takich kamiennych kręgów jest w Wielkiej Brytanii sporo więcej. Właśnie w okolicach Penrith jest świetnie zachowany posępny kamienny krąg druidów - Castlerigg. W odróżnieniu od Stonehenge - można sobie swobodnie samemu chodzić między kamieniami. Natomiast sławny krąg Stonehenge otoczony jest płotem z siatki, nie można do niego podejść, należy kupić bilet, a potem nie dać się rozdeptać jednej z pędzących dwudziestu japońskich wycieczek.

W drodze przez przepiękną zieloną Umbrię rozmyślałem sobie o angielskich turystach na kempingach. Białe wyprasowane koszule, żółte albo niebieskie pulowerki, i krótkie spodenki ubierane nawet przy 10-ciu stopniach. Siedzą sobie pozawijani w koce przed swoimi wypieszczonymi przyczepami, czytają ksiażki i piją herbatkę. Nikt nie włączy radia, nikt się głośno Inie zaśmieje. Nic. Cisza. A kempingów mają tysiące. W każdej większej wiosce  zawsze jakiś gospodarz prowadzi pole namiotowe. Może tam nie być dosłownie nic, ale ciepła woda i czyste toalety są wszędzie. Kempingów jest tyle, że nie ma potrzeby szukania wcześniej czegoś na mapie. Po prostu gdzieś się dojeżdża i coś się na pewno w okolicy znajdzie.  

Jadąc bocznym drogami mijałem piękne domy z czerwonej cegły, podziwiając filmowe widoki brytyjskiej wsi. Ze stanu lekkiego błogostanu zostałem wyprowadzony w Birmingham, gdzie myląc drogę wjechałem niechcący do dzielnicy Soho. Tu zobaczyłem inne oblicze Anglii. Przez 16 km z jednej strony głównej ulicy oglądałem meczety , hindusów, tureckie sklepy, wypożyczalnie filmów z Boolywood, a po drugiej stronie stały podpierając ściany i lampy ciemnoskóre zakapiory. Panowie ci widząc zainteresowanie sobą reagowali przyjaźnie wyciągniętym środkowym palcem czy rzuconą w kierunku motocykla puszką po piwie. Jednym słowem Soho wygląda tak, że lepiej się nie zatrzymywać, ale jakiś urok też w tym był.

W końcu przez osławiony zadeptany Stonehenge dotarłem nad Kanał La Manche na wysokości Litllehampton. Jadąc sobie stówką droga szybkiego ruchu wzdłuż wybrzeża poczułem w pewnym momencie ostre zachwianie się motocykla, a w prawym lusterku ujrzałem koziołkujący na wysokość dwóch metrów po obu pasach ruchu oddalający się w kierunku przeciwnym do jazdy źle wpięty mój prawy tylny kufer. Z jednej strony musiałem się skupić na hamowaniu awaryjnym, a z drugiej patrzyłem w lusterko oniemiały na hamujące rozpaczliwie jadące za mną samochody. Dystans 150 metrów jaki dzielił mnie od leżącego na środku szybkiego pasa ruchu kufra pokonałem w czasie gwarantującym minimum olimpijskie. Z powrotem byłem jeszcze o 2 sekundy szybszy osiągając prędkość poddźwiękową. O dziwo uciekinier mimo ogólnych objawów obicia i obtarcia przetrwał ten skok w bok i najnormalniej w świecie dał się przypiąć do stelaża. Dla pewności jednak opasałem go dodatkowo pasem. Mogło mu się wszak to fruwanie spodobać…

Południowe wybrzeże Anglii wygląda bajecznie. Mijane miejscowości wypoczynkowe przypominają kadry z filmów z lat dwudziestych. Zatrzymane w czasie drewniane pensjonaty, mola pamiętające czasy, kiedy tańczyło się charlestona, nadmorskie promenady pełne ławeczek, kawiarenek, pubów i lodziarni i przechadzający się eleganccy Brytyjczycy. Gdyby paniom rozdać parasolki to brakowałoby tylko powozów. Ponieważ był to okres jeszcze przed sezonem turystycznym, więc ludzi było mało, a ruch niewielki. Po zobaczenie białych klifów Seven Sisters i Beachy Head (gdzie o dziwo nie spotkałem żadnego turysty) dotarłem do Dover, gdzie przed wjazdem na prom spotkałem mieszkającego na stałe w Londynie Węgra – Atyllę na Hayabusie. Atylla miał zamiar przejechać na raz trasę do rodzinnego Debreczyna, czyli 1850 km. Nadciągający kolejny deszcz i zmierzch w zestawieniu z resztką bieżnika na tylnej oponie jego Haji nie wskazywały raczej na sukces w nocnej jeździe przez pól Europy.

Królestwo żegnało nas chwilowym przebłyskiem słońca, widokiem białych klifów w Dover i tym razem spokojną niczym jezioro taflą morza.

Natomiast kontynent przywitał nas dokładnie czymś odwrotnym. Dwie godziny później Atylla napisał mi, że faktyczni nie da się jechać na tej oponie w takim deszczu i że idzie spać do hotelu.

A mi trochę odbiło i po wejściu w jakiś dziki trans po kilkunastu godzinach jazdy w zimnie i prysznicu oraz 1400-tu  kilometrach wylądowałem ok. 4-ej nad ranem w Poznaniu.

Co ciekawe przed całą nocną drogę powrotną przez zalewaną strugami deszczu Europę miałem przed oczami szkockie góry, niekończące się wąskie drogi, tysiące bajkowych widoków zamków i jezior, a w środku dominowało we mnie poczucie niedosytu i że jeszcze jeszcze i jeszcze….

A że zimno, wietrznie i ciągle na mokro?

Nemo me impune lacessit.

 

POWRÓT