Klawo jak cholera


czyli deszczowo po Danii

 

Kiedy staruteńki prom Wawel dzielnie doczłapał do Ystad ujrzeliśmy zaciągnięte ołowianymi chmurami szwedzkie niebo. Noc w dzień, 10 stopni czyli lipiec. Chwilę później lunęło , potem słońce i tak przez najbliższe kilka dni na zmianę ze 150 razy. Klawo jak cholera. Kierowaliśmy się na przylądek Grenen, czyli na sam koniec Danii, chcąc zobaczyć jedno z nielicznych na świecie widowisk przyrodniczych jakim jest czołowe starcie fal dwóch  mórz – w tym przypadku Bałtyku i Północnego.

 

Kiedy mój przyjaciel Dober wtoczył się swoim załadowanym na wyprawę dookoła świata (i z powrotem) V-stromem na stację benzynową wiedziałem, że jeżeli czegoś nie zabrałem to nie będę musiał się pytać „czy masz może …?” gdyż cokolwiek to będzie to on to ze sobą po prostu ma. I tak też było.

 

Tak więc wyposażeni we wszystko co potrzebne oraz we wszystko co niepotrzebne popędziliśmy w kierunku mostu nad Sundem. Ta najdłuższa łącząca dwa kraje konstrukcja mostowa ma łącznie przeszło 15 km długości, na co składa się most, wyspa i tunel. Sam most ma blisko 8 km długości i przeszło 200 m wysokości. Przejazd jest słono płatny i nie należy do najprzyjemniejszych, ponieważ na moście bardzo mocno wieje i to ze zmiennych kierunków. Czasami na tyle mocno, że motocykle nie są na most wpuszczane. Nam się udało przejechać. Ale padało mocno, wiało jeszcze mocniej więc zamiast podziwiania widoków skupiliśmy się na wznoszeniu modlitw do Odyna aby nas nie zwiało z tego cuda techniki.

Zwiedzanie Kopenhagi  z  Doberem w roli przewodnika przebiegło bardzo sprawnie. Pod hasłem „Kopenhaga w pół godziny” zobaczyliśmy wszystko od browaru Carlsberga, przez Cristianię po pałac królewski i słynną syrenkę. Myślę że tego rekordu zwiedzania nie pobije nikt, a ponieważ nie jestem miłośnikiem wielkich aglomeracji (choć Kopenhaga jest tylko wielkości Poznania i ten drugi śmiem twierdzić jest ładniejszy) to tempo bardzo mi odpowiadało. Nie mogliśmy nie zobaczyć zamku Hamleta w Helsingor. W strugach deszczu i iście hamletowskiej burzy zrobił na nas duże wrażenie w odróżnieniu od muzeum wikingów w Roskilde które okazało się porażką.  

Natomiast w Jelling obejrzeliśmy dwa kopce będące grobowcami pierwszych królów Danii czyli: Gorma (Kong – król po duńsku, czyli jak głosiła tablica w wersji ang. Konga Gorma) oraz jego syna Haralda Sinozębnęgo (na tablicy w wersji ang. Haralda Bluetootha ). Myślę że tego że pierwszymi królami Danii byli wielcy wojownicy: King Kong Gorm i Harald Bluetooth nie zapomnę do końca życia. W Jelling stoi też wielki kamień runiczny na którym wyryte są podobno pierwsze wzmianki o Danii (albo przepis na piwo jak mi intuicja coś podpowiada).

I tak raz schnąc raz moknąc przelecieliśmy drugim mostem łączącym Zelandię z Fonią (też potęga – 2700m długości przy 65 m prześwitu). Po noclegu na dziko na cyplu omywanym falami morza i zobaczeniu „grodu wikingów” który okazał się wałem ziemi usypanej po okręgu popędziliśmy bocznymi drogami wschodnim wybrzeżem z zawrotną prędkością 80 km/h (bo więcej tu nie wolno) na północ w kierunku przylądka Grenen – czyli na sam koniec Danii.  

Podróżując po duńskich dywanach gładkiego asfaltu niezmąconych  niezależnie od kategorii choć jedną dziurę zauważyłem, że tak samo świetne mają paliwo. Po zatankowaniu 92-dwu oktanowego paliwa motocykl…ożył, a spalanie spadło o 15% do rekordowego 3,9 l/ 100 km. Cud jakiś albo to nasze paliwo…. W każdym razie w tym przedmurzu Skandynawii kierowcy duńscy przestrzegają aż do przesady każdego znaku ograniczającego prędkość. Poza tym jadą tak, że  człowiek ma wrażenie jakby znalazł się w krainie flegmatyków zażywających leki spowalniające. Duńczyk zaczynający manewr cofania bądź parkowania wykonuje go z prędkością 0,001 km/h  jakby manewrował ciągnikiem siodłowym z naczepą a nie swoim nissanem micrą. Co ciekawe duński kierowca wyjeżdżając z podporządkowanej zawsze się zatrzymuje, rozgląda dziesięć razy, po czym w ten sam flegmatyczny sposób wymusza pierwszeństwo pakując się wprost pod koła. Wiking Egon po tym manewrze dwójkę włącza pół kilometra później, a już po kilometrze mknie 50 km/h. Dzieje się to na tyle często, że mimo iż cały ruch odbywa się wolno i flegmatycznie to super bezpiecznie na drodze nie jest.

Za to policji w Danii nie widzieliśmy po prostu ani razu. Nikt nie wyskakuje pod koła z krzaków z radarem, nikt nie jeździ za nikim czekając na okazję nałożenia mandatu, nie ma setek słupów robiących pamiątkowe fotki, po prostu wolność i cywilizacja. W porównaniu z naszą Fotoradarolandią człowiek czuje się na drodze bezpiecznie ,a nie jak zwierzyna łowna w środku sezonu łowieckiego.

 W Danii wolno na jedną noc rozbić namiot gdzie się chce. Za darmo. O ile nie ma znaków zakazu. Ba – są parkingi gdzie jest bieżąca woda, toalety, prąd i…apteczka. A w niej…. nowiutki telefon komórkowy w folii służący do wezwania pomocy. Szok kulturowy.

Ponieważ przemieszczaliśmy się cały czas wybrzeżem wiec mieliśmy okazje kilkukrotnie przeprawić się promami. To była fajna przygoda ponieważ na przystaniach do których docieraliśmy – tam gdzie prom był akurat po drugiej stronie przeprawy odnajdywaliśmy guzik którym prom się… wzywało. Czyli: prom na żądanie. I to działa.

I tak raz w deszczu, raz w słońcu zwiedzać po drodze zasypany wydmami kościół, z którego na powierzchni została tylko wieża dojechaliśmy na przylądek Grenen, który był celem naszej wycieczki.

Jest to miejsce szczególne i jedno z niewielu na świecie. Bo właśnie tutaj spotykają się czołowo dwa morza tworząc widowisko z walczących ze sobą fal. Jest to widok niesamowity utwierdzający mnie w przekonaniu, że to co dzikie i jedyne, a nie do końca turystycznie spacyfikowane  jest na północy a nie na południu Europy.

Dalsza droga wzdłuż wybrzeża Danii upłynęła nam na jeździe boczną drogą wiodącą wzdłuż zachodniego wybrzeża, która momentami zamieniała się w ciągnącą się dziesiątkami kilometrów groble przedzielaną krótkimi przeprawami promowymi. Lało tak, że padła mi w końcu nawigacja, oszalał aparat fotograficzny, a motocyklowe buty popękały na zgięciach od wszechogarniającej wilgoci. Bieżnik z opon zabrał w dodatku duński asfalt na tyle, że motocykl zaczął łapać uślizgi na każdej większej kałuży czy łuku. No ale cóż. Dostaliśmy co chcieliśmy i trudno. Po drodze zwiedzaliśmy klify, spotykaliśmy linie bunkrów stanowiących kilkadziesiąt lat temu pas umocnień oraz liczne latarnie morskie i mnóstwo ludzi pływających na keitach, które są tutaj bardzo popularne. Co z jednej strony patrząc na letnie temperatury sięgające „aż” 15 stopni jest ciężko zrozumiałe, ale z drugiej strony silne wiatry umożliwiają miłośnikom tych wodnych latawców wręcz fruwanie nad falami.

Można by rzec przewrotnie, że Dania to biedny kraj, bo wszyscy jeżdżą rowerami, a ci którzy ich nie mają poruszają się biegiem i to nawet między miastami.,

Ale prawda jest taka, że to bogaty, śliczny kraj. Krajobraz Danii składa się głównie z wiosek i kolorowych miasteczek, ciągnących się po horyzont pól i pastwisk pełnych krów, owiec i koni. Wszędzie widać, że Duńczycy żyją w innym tempie niż my. Język duński składa się z mieszanki angielskiego i niemieckiego a brzmi tak  (jak trafnie podsumował Dober) jakby Egon miał jeszcze w ustach dużą bułkę. W każdym razie kiedy Duńczyk mówi „cześć”, to brzmi to tak że człowiek w pierwszej chwili myśli, że gość chce mu zabrać portfel, kluczyki od moto i komórkę.

I tak po ostatnim jak zwykle noclegu na dziko spod granicy z Niemcami w mniejszych i większych deszczach goniących nas aż do Polski a zakończonych spektakularną burzą cało i zdrowo autostradami (wreszcie!) dotarliśmy do domu.

Ktoś mi przed wyjazdem powiedział, że Dania jest najnudniejszym krajem świata. Jeżeli szukasz przygód, gwaru wielkich miast i związanych tym rozrywek to fakt. Tego tu nie ma. Ale jeżeli chcesz pojeździć świetnymi drogami, napawając zmysły typowymi skandynawskimi widokami, pośmigać motocyklem po kilometrowych pustych plażach i poczuć co to znaczy chłodne piękno morza północnego to jedź.

Dla nas było klawo jak cholera.

 POWRÓT