Zobaczyć Man - czyli TT Trophy 2013

 

Zobaczyć i przeżyć szaleństwo TT Trophy na Ilse of Man i przejechać zakręty motocyklowej mekki w walijskiej Snowdonii, czyli jak poczuć ducha brytyjskiego motocyklizmu. 

 

 Brytyjczycy jeździli motocyklami chyba już wtedy, kiedy legiony rzymskie w sandałach usiłowały opanować ich deszczową krainę. Takie wrażenie odniosłem oglądając setki zabytkowych motocykli w tym marek o których istnieniu ze wstydem przyznaję nawet nie wiedziałem - stojących rzędami w największym na świecie muzeum tego typu czyli w National Motorcycle Museum pod Birmingham. I każdy sprawny i gotowy do drogi. Co samo w sobie warte jest osobnej opowieści (i tutaj jest). W każdym razie w tym otwartym w 1984 roku muzeum obecnie eksponowane jest 650 (!) brytyjskich motocykli produkowanych od 1905 roku do lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku. Co więcej – w 2003 roku muzeum spłonęło a wraz z nim 400 maszyn. I oni je odbudowali. Dosłownie w rok. Wszystkie są jak nowe.

Oglądając rzędy błyszczących chromami przecudnych maszyn można zrozumieć ducha brytyjskiego motocyklizmu, dzięki któremu pomimo przeciwności losu, (a nawet wojen światowych) uliczne wyścigi motocyklowe na położonej na środku morza irlandzkiego Ilse of Man przetrwały i odbywają się nieprzerwanie od 1907 roku. TT Trophy -  czyli wyścigi na torze wytyczonym dookoła wyspy przez wioski, miasteczka , góry, wrzosowiska, pełne zamkniętych i wąskich zakrętów, mostków, szykan, dróg ogrodzonych kamiennymi murkami i drzewami, ba a nawet skoków, gdzie jedna pętla ma 60 km , a każdy błąd kosztuje życie. Do chwili obecnej w sportowej walce na trasie Mountain Course życie straciło przeszło ćwierć tysiąca zawodników. I każdego roku ta liczba się powiększa.

Jadąc na TT Trophy najpierw zaliczyłem przeszło 1000 km (jak zwykle) w burzy i deszczu (też jak zwykle) do Luksemburga pewnej czerwcowej nocy walcząc V-stromem pod wiatr w temp. + 5st bez podpinek. Które zapomniane zostały sobie w domu, a następnie po zabraniu Filipa na Pan European-ie przez Dunkierkę, Londyn i Birmingham już razem popędziliśmy do Liverpoolu. 

I tu szok. Prom ma przepłynąć na wyspę Man 110 km w dwie godziny. Niemożliwe?. Ależ nie. Do portu wielki katamaran Manannan, który zabiera jednym strzałem na pokład pół tysiąca oczekujących na niego motocykli. Po czym z prędkością bliską 70 km/h sunie po morzu jak rakieta. I już czuć TT Trophy. W międzyczasie kolorowe (bo brytyjscy motocykliści nie chadzają w czerni tylko w kolorowym kurtkach z naszywkami typu Racing, Speed itd.) towarzystwo wlewa w siebie po kilka piw (warto dodać że „aż” 3%-owych) budząc tym mój niepokój dotyczący tego co będzie się działo w trakcie desantu na Man.

Ruszamy więc ostro, szykując się na ostre dzidowanie i walkę z miejscowymi na śmierć i życie dosiadającmi w większości motocykli klasy Dużohuku–Zerowygody–Maksimumfunu i…. poszli. I y w gaz i czadu żeby uciec nim stado naprutych brytili nas zmiecie a tu bęc…jesteśmy najszybsi, bo angielska flegma górą i mimo czerwonych buziaków wszystkie te napalone szlifierki rozjeżdżają się po wyspie w tempie iście spacerowym. Chciałbym to widzieć u nas. W tym stanie to byłaby istna rzeź, a tu nic – ciut piliśmy to pełzniemy powolutku. Warto wiedzieć ze w GB można mieć 0,8 promila i nikomu to nie przeszkadza, a generalnie ciut więcej też nie przeszkadza. Ciekawe prawda? I nie wyginęli na drogach i mają ¼ ilości wypadków w porównaniu z nami, a drogi poza autostradami tez wąskie, kręte i miejscami nieźle dziurawe. 

Isle of Man po obwodzie jadąc wzdłuż morza ma ok. 140 km. Mountain Course biegnie częściowo po obwodzie , częściowo przez środek wyspy, czyli przez malownicze góry (a raczej wzniesienia). Część trasy w górach jest udostępniona po wyścigach (które odbywają się na przełomie maja i czerwca i trwają w sumie dwa tygodnie), a znak przed nią „No Speed limits” mówi wszystko. Jest więc bardzo szybko, pędzi  wiele motocykli, ale jest super bezpiecznie, bo na drodze obowiązuje pełna kultura. Chyba że nagle jakiś wariat w to wszystko wjeżdża ścigając się z tymi którzy, się z nim nie ścigają. Oczywiście nasz. Powtórzę. Chciałbym to widzieć u nas. 

Obecnie najlepsi zawodnicy uzyskują czas ok 17 minut na jednym okrążeniu co daje przeciętną pow. 210 km/h. Mało? Spróbuj przejechać i osiągnąć czas 30 minut.  Tu nie widać na żadnym zakręcie jak się kończy i jaki ma profil. Wszędzie drzewa, domy, murki, krzaki. Dlatego miejscowi zawodnicy nie boją się konkurencji z kontynentu, bo aby mieć tu wynik musisz trasy nauczyć się na pamięć. I to zajmuje pięć lat.

Oczywiście spróbowałem swoich sił i okazało się że w dziesiątce bym się zmieścił. Ale tej z 1931 roku.

Jaką techniką jazdy dysponują miejscowi pokazała mi mi pewien starszy dżentelmen na swoim Nortonie International z 38-ego. Owe cudo po lekkich przeróbkach frunęło 180 km/h. Facet w goglach powiewając białym szalikiem objechał mnie po zewnętrznej jak dzieciaka i szczerze mówiąc ledwo mogłem za nim potem nadążyć na sprzęcie o 75 lat młodszym dając z siebie wszystko aż się klocki dymiły.  

Prawda jest taka, ze Brytyjczycy technicznie jeżdżą perfekcyjnie co wynika z przekazywanej z pokolenia na pokolenie tradycji i kultury brytyjskiego motocyklizmu, gdzie ojciec uczy syna a ten potem swojego jak być szybkim w wyścigu, eleganckim w manewrach a skutecznym i bezpiecznym w ruchu miejskim. Na Isle of Man większość z nich jeździ technicznie wręcz bajecznie. 

Sama wyspa jest przepiękna ze względu na utwardzone plaże, zatoczki z portami, poukrywane w nich miejscowości, dużo zieleni oraz wspaniałą trasę ją okalającą. Objazd wyspy zajmuje cały dzień. Warto wspomnieć że mimo tysięcy motocykli Policja nie kontroluje prędkości, pilnując bezpieczeństwa na newralgicznych zakrętach i kierując ruchem. U nas byłby to sezon łowny dla kowbojów ze wszelkich straży wiejskich, tajniaków w autach z radarkami działającymi pod szyldem tej czy innej inspekcji i bohaterów dróg i ulic spod znaku Wyskakujących Zza Krzaka.

Tu nikomu nie przyszło do głowy aby się tak wygłupiać i Policja robiła to co robić powinna. Czyli pilnowała bezpieczeństwa. Super to robili.

W czasie wyścigów wyspa zamiera. Nieczynne są szkoły, firmy, urzędy. Jest święto i wyspa należy do motocyklistów. I nikomu to nie przeszkadza a wręcz przeciwnie.

U nas byłby protesty wiecznie protestujących, marsze z krzyżami i blokady rolników a i zapewne jacyś obrońcy motylka błękitnego z wyższych pobudek spaliliby  parę motocykli.

Nie mówiąc o tym, że zorganizowanie takiej imprezy oznaczałoby złamanie 16 875 przepisów, ustaw, rozporządzeń itd. I wymagałoby uzyskanie około 850 zezwoleń o łącznym czasie milenia papierów przez 140 urzędów  – 10 lat.

I tak w przepiękny słoneczny czerwcowy poranek stanęliśmy na pewnym zakręcie mając zapobiegliwe za zaplecze pub o nazwie The Raven czyli kruk, obserwując przygotowania do wyścigów.

A te rozpoczęły się na …. godzinę przed pierwszym biegiem. Wyglądało to tak.

Jest normalny ruch. Autobusy, samochody i motocykliści szukający najlepszego miejsca do oglądania wyścigów. I nagle w danych miejscowościach miejscowi zakładają na siebie kamizelki, wyciągają poukrywane metalowe płotki i zamykają ruch na głównej drodze. Nie ma Policji. Robią to tylko miejscowi porządkowi. Zamknięcie 60 km-ej trasy wymaga zaangażowania 2 tysięcy wolontariuszy. I wszyscy są chętni.

Oczekiwałem jakiegoś czyszczenia a potem sprawdzenia trasy, a tu bęc przeleciało dwóch sędziów na motocyklach w tempie niewiele wolniejszym od zawodników (czyli widzieli nic) i zaczęło się szaleństwo.

Najpierw motocykle elektryczne klasa Grand Zero. Nabijaliśmy się do momentu kiedy nie zobaczyliśmy że oni pędzą średnio 160 km/h. A biegi główne, gdzie Guy Martin z kolegami walczyli dosłownie łokieć w łokieć o każdy centymetr śmigając obok wystających krawężników o milimetry. I co ciekawe walka o miejsce 1-sze byłą tak samo zacięta jak o miejce 25-te. Nikt nie odpuszczał. Myślę, że to jedyne miejsce na świecie kiedy można robić zdjęcia z miejsc gdzie motocykle przemykają w odległości 20 cm albo stoi się nad nimi tak, że można dosłownie dotknąć kasku zawodnika, a aparat wyrywany jest dosłownie z ręki podmuchem przelatującego tuż poniżej szaleńca który ciśnie 320 km/h i widać, że chce więcej.

Latające w powietrzu w 30 metrowych skokach superbeik-i i sidecary? Tylko tu. To naprawdę nie miejsce dla chłopców z Moto GP, czy jak trafnie to ujął Guy Martin w odpowiedział na pytanie o ewentualną rywalizację z zawodnikami z Moto GP że „to nie miejsce dla pedałów z południa”.  

Ciekawi są też kibice. Widać ze wracający tu rok w rok. Brytyjski kibic cmoka z zachwytu, mówi wow i tyle. Ten który zamacha czapką spotyka się ze zdziwionymi spojrzeniami innych. Ekstrawertyk jeden.

Zaobserwowaliśmy też stada Hipopotamów. Hipopotamy przywiezione zostały na szlifierkach jako pasażerki. Średni Hipcio waży 130 kg i już wiem dlaczego Ohlins do Cebeerek i Giksów robi amortyzatory tylne o nośności 300 kg. Na rynek brytyjski.

Taki Hipopotam gdziekolwiek się go spotka ciągle coś memła w pyszczku. Ale dietetycznie. Np. jogurty. Całą siatkę. Kończy jeden wyciąga następny. I następny. I 25-ąty następny…

Hipopotamy zjadły w The Raven przez cały dzień wszystko co było do zjedzenia tak, że następnego dnia na pastwisku obok biegały już tylko bardzo stare konie. Czyli bikerzy oglądają wyścigi a Hipcie wsuwają. 10 godzin non stop.

Byłem ciekaw jak one jeżdżą na zadupkach w sumie jednoosobowych motocykli jakimi są GSX-ery, Fireblady i takie tam małe szybkie. Otóż hm… sakw bocznych już nie założysz. Zamiast nich zwisają półdupki Hipcia, a ze środka wystaje czerwona piękna ledowa tylna lampa.

Kończąc wątek myślę, ze kiedy brytyjski biker rano się budzi i patrzy na leżącego obok niego Hipcia, to żałuje, że w nocy nie umarł.

Podobnie (wracając do wątku wyrażania emocji przez kibiców) jest na przepięknych położonych wśród zielonych wrzosowisk okolonych pastwiskami owiec i koni kempingach które zapełnione są tysiącami motocykli. A wszystko stuningowane, wydechy takie, siakie, poprzerabiane w zasadzie wszystko. Powiewają flagi TT Trophy , mienią się kolorowe kurtki przechadzających się brytyjskich speed reacerów i cisza. Cisza. CIIIIIISZZZAAA.

Wszyscy siedzą przed namiotami i rozmawiają tylko z tymi których znają. Po cichutku. Nikt nie włączy nawet radia. Nikt się nie śmieje głośno, nie ma nawet lekko pijanych. Nie dzieje się po prostu nic. A o 22-ej wszyscy, dosłownie wszyscy nie licząc Filipa i mnie grzecznie śpią. Nie ma imprezy. Ba – po wyścigach w największym mieście czyli w Douglas jest tak samo. Nie ma nic. Szok.

W jedynym okolicznym pubie można spotkać tylko oryginalnych hipisów, dla których czas stanął w miejscu w 69-ym, którzy mówią że gówniarze teraz (mając na myśli średnio licząc 40-to letnich motocyklistów)  nie umieją się bawić.

A kiedy włączysz muzykę w komórce przez głośniczek to przyjdą i powiedzą ci że jest za głośno. No i to tyle w temacie legendarnego klimatu nieustającej imprezy na TT Trophy.

Jest w tym pewien koloryt, szczególnie kiedy rano okazuje się, że sąsiedzi wyglądający na Lennona i Mc Cartney-a z namiotu obok przyjechali tu z wielkimi plastikowymi walizami samolotowymi, które dumnie stoją wystawione na zewnątrz. Wraz z opartymi o nie parasolami wielkości XXXL.

Tak więc liczących na motocyklowe imprezy i nocne życie czeka wielkie rozczarowanie. Chyba, ze wyląduje się w miejscach gdzie są inne nacje niż tylko tubylcy.

Ponieważ chcieliśmy jeszcze zaliczyć dwa ważne i ciekawe miejsca po paru dniach tym samym promem przeprawiliśmy się z powrotem i pognaliśmy w kierunku brytyjskiej mekki motocyklowej czyli Parku narodowego Snowdonia położonego poniżej Liverpoolu w Walii.

Ale zanim tam dotarliśmy po drodze oglądamy świetnie zachowane zamki w Conway, Baumeris i Caernarfon. Ale najciekawszym miejscem okazała się dwustuletnia latarnia morska South Stack położona na wyspie o tej samej nazwie. Widok na latarnię z 300-tu metrowego wzniesiena i na legujące tu przeszło 4000 ptaków morskich zatrzymałby w biegu nawet Bolta. Myślę że to jeden z najpiękniejszych widoków jakie w życiu widziałem, a widziałem sporo. Tym bardziej, że pogoda nam nadzwyczaj dopisała.

Walia jest najcieplejszym miejscem w Wielkiej Brytanii. A Snowdonia oferuje faktycznie świetne wąskie i kręte położone wśród lasów i wzgórz klimatyczne drogi, które chyba wybudowano specjalnie dla motocyklistów. Mijane miejscowości składają się z wybudowanych w całości z kamieni co najmniej dwustuletnich (a może i starszych) domów. Nic tylko jeździć, jeździć, jeździć. Najpiękniejsze drogi to A470, A494 i A487 przy których często można spotkać znaki ustawione specjalnie dla motocyklistów z napisem  „Ride safety” co w bardzo wolnym tłumaczeniu oznacza „Nie przy…eb”. A jest w i gdzie i w co.

Słońce i ciepło skończyły nam się w okolicach Stonehenge, które wg mnie ze względu na poziom zadeptania i ilości wycieczek należy omijać szerokim łukiem. Filip bardzo chciał zobaczyć to zobaczył. Z jakiś powodów zajęło mu to około 30 sekund. Prom na kontynent, ucieczka przed burzą do Luksemburga a potem kolejny tysiąc stu kilometrowy przeskok do domu i TT Trophy 2013 przeszło do historii.

Na znaku TT Trophy  widnieje taki napis: Know your limits .Respect our roads. Proste i mądre. Stosowanie tej maksymy zapewnia długie motocyklowe życie.

A na Man jeszcze  wrócę. Choćby po to, żeby pognać koło w koło za jakimś szalonym grzmiącym starym Nortonem przez góry i wrzosowiska wyspy, tam gdzie stoi znak: No speed limits.

HOME