Szwajcaria Saksońska

 

Kilkadziesiąt kilometrów od naszej granicy na pograniczu Czech i Niemiec w dorzeczu Łaby wśród gór i lasów ukryta jest kraina gdzie spotkasz tysiące motocykli, warownie i cuda natury.

 

Czasami jest tak, że sięgając wzrokiem za horyzont w poszukiwaniu atrakcji nie dostrzegamy tego co mamy pod samymi nogami. I tak w długi czerwcowy (choć z racji pogody raczej marcowy) weekend po przekroczeniu naszej granicy w ok. Gryfowa Śląskiego jadąc w kierunku czeskiego Novego Boru zaliczyliśmy wjazd trzykilometrową serpentyną na szczyt góry Jested. Na samym szczycie oprócz fantastycznej panoramy znajduje się wybudowany za komuny hotel w stylu naszego schroniska na Śnieżce oraz pomnik „Dziecko z Marsa” który jest tak samo absurdalny jak i śmieszny. Do dzisiaj nie wiem „co poeta miał na myśli” stawiają w tym miejscu to cudo. W każdym razie ochrzciliśmy owe dziło polska nazwą „Dziecko z dytkiem”. Od strony czeskiej wrotami do Saksonii jest Skalny Zamek Sloup. Górująca nad okolica budowla osadzona na potężnej skale robi ogromne wrażenie. Warto się zatrzymać i wspiąć po kamiennych stopniach na samą górę.

Kawałek dalej lądujemy w objęciach parku narodowego, gdzie po czeskiej stronie mamy mnóstwo kwater i kempingów. Dużo tańszych niż te po stronie niemieckiej. W dodatku ceny jedzenia o prawie połowę niższe niż u nas – czyli można? Można. Okolice Decina i Ceskich Kamienic są doskonałą bazą wypadową do zwiedzania Saksonii. Przejazd przez Park Narodowy to dziesiątki kilometrów krętych i wąskich, momentami bardzo dziurawych dróg, po których fenomenalnie jeździ się motocyklem. Należy tylko pamiętać, że na nawierzchni zakrętów spotkać można łachy wszechobecnego żwirku, który w przypadku szybkiej jazdy może skutecznie zakończyć wycieczkę. Ale frajda jest niebywała.

I tu warto dodać że jadący razem z V-stromami i Hondą Deuville motorek z cylinderkiem o pojemności ćwiartki czyli Hondka CBR 250R radziła sobie doskonale. Co więcej w zakrętach rwało to to się do przodu,  niemilosiernie naciskając jadącego przed nim niczym furmanka Dl-a obwieszonego w przełączniczki, lampki i guziczki - taki V-strom w wersji  Gold Wing. Ba, ten ostry maluch w końcu złoił mu bez problemu skórę  i to idąc pod górę dowodząc faktu, że nie liczy się motocykl, tylko jeździec oraz potwierdzając starą motocyklową prawdę, że do turystyki żadne sto koni mocy nie jest potrzebne.

O tym, że jesteśmy po niemieckiej stronie zorientowaliśmy się po tym, kiedy zaczęły się asfaltowe dywany i nagle znikąd zaczęły pojawiać się setki niemieckich motocyklistów.

Celem wycieczki była górska twierdza Konigstein.

Różne zamki i twierdze widziałem, ale muszę przyznać że na widok tej twierdzy lekko oniemiałem. Ta położona na bez mała 10-ciu hektarach warownia z murami sięgającymi 40-tu metrów górująca na zakolem Łaby (jaka panorama z murów!) jest po prostu gigantyczna. W środku spotkaliśmy oryginalnych muszkieterów wykonujących pokazy strzelania i musztry.

W Saksonii fajne jest też to, że motocyklistom oferuje się szereg udogodnień. Na przykład na parkingach przy atrakcjach turystycznych są wytyczone sekcje dla nas i są one w dodatku darmowe.

A do Zamku Hohenstein można po prostu wjechać kamiennym mostem nie płacąc w ogóle za zwiedzanie. Choć inni muszą. Ciut to inaczej niż u nas…

I tak snując się zakrętami Saksonii, podziwiając widoki kanionu Łaby spotykając po drodze przemieszczające się wręcz watahami motocykle wszelkich marek i modeli dotarliśmy do największej lokalnej atrakcji czyli do Baszty (Bastei). Baszta to  kompleks skał, z których najwyższa znajduje się 190 m nad Łabą , a połączonych mostem z piaskowca, który sam w sobie jest wielką atrakcją turystyczną. Tak wielką, że jest tam milion ludzi, co nie każdemu odpowiada a mi to już zupełnie nie.  

Stąd zwiedzamy intensywnie acz szybko, po to żeby wskoczyć na motocykle i pojechać dalej rozkoszować się winkielakami i widokami Saksonii. Po drodze w Bad Schandau mamy jeszcze fajną wieże widokową, która tak zafascynowała naszego kolegę, że aż na parkingu zostawił kluczyki od motocykla w stacyjce wraz z dwoma kaskami w gratisie. Okoliczną atrakcją jest też tramwaj który 8-mio kilometrową trasą łączy tę miejscowość z wodospadem Lichtenhainer.

Jako rasowi motocykliści nie skorzystaliśmy, woląc pokonać ten odcinek na dwóch kołach.

Kręcąc się wąziutkimi drogami Saksonii dotarliśmy do zamku Hochenstein gdzie jak się właśnie okazało kończył się zlot egzotycznej dla nas a nie istniejącej niestety już od czterech lat włoskiej marki Moto Morini. Były też i inne włoskie motocykle. I musze przyznać ,że we włoskich motocyklach jest jakaś siła. Przynajmniej na tyle duża, że nasze zainteresowanie zamkiem spadło do zera.

Pokonując setki kilometrów saksońskich zakrętów uświadomiłem sobie że na całej trasie mimo spotkanych setek motocykli w miejscu tak uroczym i pełnym atrakcji oraz motocyklowych dróg nie widzieliśmy ani jednego motocyklisty z Polski. Co prowadzi do wniosku , że daleko szukamy, a tak blisko mamy. Powrót do Polski upłynął nam na teście przemakalności naszej nieprzemakalnej odzieży. Dwie ostre burzowe ulewy załatwiły nas kompletnie nie psując nam jednak dobrego humoru. Bo jak zwykle radości z jazdy motocyklem nic nie jest w stanie zepsuć, nawet trzydniowe suszenie butów.  

HOME