Alpen (nie całkiem) Masters 2014

 

Górskie serpentyny, przełęcze na których „rządzą” motocykle i walka z oponami. Czyli Ty planujesz a Życie ma na to inny pomysł. Wyjazd z przygodami.

 

 

Piękna słoneczna pogoda , zaplanowana trasa, dobrze przygotowany motocykl, pozytywne nastawienie. Cóż więcej potrzeba żeby przeżyć udaną motocyklową wycieczkę po Alpach?

 

 

Chińskie Mietki

Ano potrzeba. Odrobiny szczęścia. „Mechniczna Pomarańcza” na Alpy dostała nowiuteńkie piękne fabryka pachnące opony szacownej niemieckiej firmy Metzeler , która jak wiadomo jest najstarszym na świecie producentem opon motocyklowych. Model Tourance to mój ulubiony model tej firmy, ponieważ nadaje się tez na szutry no i przed wszystkim świetnie trzyma na wodzie, ba lepiej niż na suchym. A Alpy jak to Alpy – z pogodą w wysokich górach nigdy nic nie wiadomo, a plan zakładał, że zrobimy po samych górach winklami ze 3 tyś km plus „tam” i  „z powrotem”. Dlatego nowe oponki były wskazane.

Pierwszą ostrą glebę zaliczyłbym już w Czechach, kiedy w trakcie leciutkiej mżawki w lekkim łuku zupełnie niespodziewanie przy ośmiu dyszkach uciekł sobie tył ustawiając moto prawie bokiem do kierunku jazdy. Odruchowy gaz do końca i Sztormiak z ledwością się wyprostował. W interkomie zabrzmiał głos mojego kolegi  który jadać za mną na widok tej ewolucji wyartykułował „jejku rety, cie cholibka, o kurcze felek – (może użył i innych słów …): „co to było???”

Otóż okazało się, że i owszem oponki nowe, Metzelerki piękne, jeno jakiś obergrupenfuhrer z księgowości wymyślił, że przecież można je produkować w Chinach i będzie taniej i ja gut – zarobim więcej ojro.  W związku z tym markowe Tourance zostały przyozdobione dumnym napisem Made in China.

I tak oto małe chińskie rączki wnosiły do technologii Metzelera coś nowego. Mianowicie wykonały opony z betonu zmieszanego ze smołą uzyskując efekt w postaci opony twardej jak skała, nie zużywającej się wcale (po 5 tyś km nadal miały „włoski”, które powinny odpaść po 10 km…) i oferującej niezapomniane, wrażenia na śliskiej nawierzchni pt. „taniec w szpilkach na lodzie”.

W Dolomity

Za Salzburgiem wjeżdżamy w Alpy omijając rok temu zwiedzone już Hochalpenstrasse i Grosglocknera . Celem są włoskie Dolomity.  Już na pierwszych górskich winklach zrozumiałem że betonowe chińczyki nie znają pojęcia „trzymanie boczne” i ja tego wyjazdu mogę po prostu nie przeżyć. Co winkiel moto się ślizga. Raz ucieka przód, raz tył, po prostu istne marzenie driftera. I mimo blisko 30-tu stopni ta chińsko-niemiecka wunderwaffe jest nadal twarda jak dupa słonia.

Jeżdżenie po Dolomitach to zupełnie coś innego niż po austriackich Alpach. Drogi są węższe, zakręty ostrzejsze, nawierzchnia miejscami nierówna, ale jest jakoś bardziej motocyklowo. Może dlatego, że na trasie spotyka się nie grzecznych austriackich bikerów, którzy jadą tak ładnie i spokojnie ,że można się spokojnie poruszając za nimi lekko zdrzemnąć podziwiając widoczki, tylko tutaj grasują przed wszystkim Ducatti i Moto Guzzi różnej maści oraz chłopaki na supermoto typu KTM. Pisząc „grasują” mam dokładnie na myśli to, że włoska górska turystyka motocyklowa polega na nieustającej gonitwie po górach typu gaz-hamulec, gdzie każdy zakręt brany jest na maksa tak jakby od tego zależało zwycięstwo w jakimś Grand Prix. Osobiście nie lubię się czołgać w stylu niemieckim i po Italii w związku tym jeździ mi się dobrze, bo tutaj nikt nie jest poprawny politycznie typu „najważniejsze jest bezpieczeństwo i tralalala” tylko liczy się fun z jazdy motocyklem.  W końcu po to sobie kupiliśmy motocykle, a nie auta żeby na nich śmigać i dobrze się przy tym bawić.

I tak z przełęczy na przełęcz czyli z passo takie na passo śmakie bujając się między niebem a ziemią rzadko zjeżdżając poniżej  wysokości 2 tyś metrów lecieliśmy  naszymi V-stromami przez Dolomity próbując trochę pospierać się z nawałnicą ryczących Ducat i KTM-ów.

Mijając po drodze słynne Cortina d’Ampezzo czy Predazzo ze swoimi skoczniami narciarskimi w iście bajkowej pogodzie pognaliśmy nasyceni serpentynami Dolomitów w kierunku słynnego jeziora Garda.

Włoskie jeziora

Jazda po Włoszech poza autostradami (a założenie było jak zwykle że autostrady są passe) to kompletny cyrk. Ruch na drogach lokalnych jest tak duży, że w zasadzie tempo jazdy rzadko przekracza 80 km/h, pełno jest ograniczeń prędkości, karabinierzy polują, a miasteczka nie mają obwodnic więc korek za korkiem. W tych warunkach bardzo mi się podoba współpraca między kierowcami. Mianowicie nikomu nie przeszkadza to, że motocykle idą po prostu centralnie środkiem drogi. Ani samochodziarzom, ani karabinierom. U nas oczywiście zaraz byłaby agresja na drodze, a motocykliści zostaliby nazwani mordercami i coś tam jeszcze drogowymi pokazywanymi w negatywnym świetle w różnych produkcyjniakach o dzielnej drogówce. A w Italii? Luuuuuzik. I jakoś się nie zabijają, a jeżdżą tak szybko, że nawet po mieście listonosza na skuterze 125 cm trudno dogonić bo na full gazie leci. Trąbią – owszem, ale wypadków nie ma.

Gdyby przeciętny Kowalski chciał pełzać tutaj w tym naszym krajowym stylu 50 km/h i wrzucam luuuuzzz… bo dokulam się do świateł te trzysta metrów…to sądzę, że by nie przeżył nawet jednego dnia. Po prostu by go wytrąbili.

Garda. Przeogromne jezioro z bardzo fajną drogą prowadzącą zachodnią stroną (po wschodniej jest dużo turystycznych kurortów – jeden wielki korek). To coś niesamowitego jechać i widzieć setki fruwających kejtów na tle panoramy otaczających gór.

A potem smyk w bok w kolejnej serpemntyny i bardzo bocznymi wąskimi drogami dojechałem do jeziora Idro, potem Iseo żeby wycelować w Como, gdzie jak wiadomo w Mandelo di Lario jest fabryka i muzeum Moto Guzii. I tu bęc – niedziela, zamknięte i tyle.

Jakoś humoru mi to nie popsuło bo jezioro Como to istny cud nad cudami, woda ciepła, słoń ce świeci…. I wtedy załamała się pogoda.

Odwrót

No i cóż. Kolejne dni jazdy z Passo na Passo w deszczu na betonowych oponach uświadomiły mi, że jednak kocham życie bardziej niż zaliczanie z włosami unoszącymi kask kolejnych uślizgów, a  więc odwrót. Po prostu na tym chińskim badziewiu nie dało się po serpentynach jeździć nie ryzykując utraty życia. A jeżeli odwrót to przez Szwajcarię bo tam góry piękne, drogi dobre, a ruch niewielki.

I tu gorąco polecam drogę E 43 która prowadzi przez park narodowy Beverin w kierunku na Chur. Niby krajówka, ale oferuje niezapomniane widoki, podjazdy, zjazdy i w pewnym momencie wspinaczkę tak ciasnymi nawrotami że V-strom z ledwością się mieścił w zakręcie. I jak to teraz bywa latem po załamaniu pogody – deszcz i „aż” +50C.

Monachium za to zafundowało wszystkim remoncik na autostradzie w kierunku Berlina co zaowocowało korkiem o długości 50 km. I to był fajny odcinek, który pokonałem razem z pewnym Niemcem na GS-ie, który ewidentnie miał przodków ułanów, bo to co myśmy w tym korku wywijali jest publicznie kompletnie nie do opowiedzenia. I tak pokonując ostatnie 1250 km w 11 godzin raz w deszczu raz w słońcu doczłapałem do domu.

A chińskie metzelery jak nowe, zero zużycia. A więc jaki dobry zakup - można na jednym komplecie jeździć całe życie. Inna sprawa, że może być ono bardzo krótkie.

HOME