W krainie Tokaju i Dunaju


Węgry. Tak blisko, a tam mało znane. Budapeszt i Balaton. Tyle wiemy. A kraj to piękny, pełen termalnych źródeł, winiarni, zamków i fortec pamiętających czasy tureckich janczarów, fajnych dróg, niezłych kempingów a i dzikie góry też mają.

 

O szóstej rano, pod oknem domku na kempingu w Cieszynie obudził nas huk z przelotowego tłumika stojącego z włączonym silnikiem jakiegoś stuningowanego auta. Wypadłem na zewnątrz w celach pacyfikacyjnych, ale na widok rajdówki z napisem Kajetanowicz – Baran zatrzymałem się  w pół kroku. Przy aucie oparty o drzwi z miną znudzonego playboy-a stał sam mistrz. Me bystre oko dostrzegło, że znajdujemy się  w centrum właśnie organizującego się miejsca startowego rajdu, na które ściągały kolejne auta , wozy techniczne oraz towarzyszące rajdowemu cyrkowi blond panienki. Mistrzowie przerobionych Seicento i innego złomu prowadzili konkurs na  męskie spojrzenia rzucane spod powyginanych daszków bejsbolówek, a atmosferę podgrzewał dudniący z rozstawionych głośników hip-hop. O ile zrozumiałem przechodzący mutację sepleniący gimnazjalista rapował o tym jak to bohaterscy są kierowcy rajdowi dla podkreślania używając niezliczonej ilości królowej języka polskiego. Krótko mówiąc groziło nam, że zamiast dzień zakończyć w Budapeszcie zostaniemy tu zablokowani na cały dzień.

Jeszcze nigdy nie widziałem, żeby moi młodzi adepci motocyklowej turystyki tak szybko się zwijali. Przeważnie moje podróżne credo: „No dalej, jedziemy” było niczym echo w studni. Ewentualnie młodzi zwrotnie przedstawiali się swoimi drugimi imionami czyli „Nozaraz” i „Zachwilę”, po czym oczywiście pół godziny później byliśmy nadal tam gdzie byliśmy. Ale tym razem już po 20-tu minutach pędziliśmy przez Czechy, świeciło słońce, a ja usiłowałem nauczyć się poprawnie wymawiać po madziarsku frazę:„jesteśmy z Polski” co mniej więcej brzmi:  „Mi wagjungja lengjel”.

Skład ekipy czyli ja w roli weterana, przewodnika, mechanika i sił rozjemczych oraz dwóch noszących moje nazwisko braciszków, którzy zdążyli już zaliczyć Bieszczady i  Szwajcarię Saksońską zapewniał mi to, że nudził się nie będę. Wszak inwencja młodych w kategorii „się zepsuło” połączona z „to nie ja” była nieograniczona, a poziom czubienia się ze sobą Panowie prezentują od zawsze dość wysoki. 

I tak bez większych przygód dotarliśmy przez Słowację do Węgier. Dunaj już sam w sobie jest atrakcję. Na nizinie węgierskiej osiąga nawet 350 m szerokości i jest to dla nas przyzwyczajonych do rzek które można przerzucić kamieniem (nie licząc Wisły) widok niesamowity. Dlatego zamiast jechać wprost do Budapesztu w Vac-u (pierwsza stolica Węgier) przeprawiliśmy się promem na drugą stronę tej gigantycznej rzeki lądując w Szentendre. Czyli w Zakolu Dunaju , tuż pod Budapesztem.

Szentendre to kameralna miejscowość zamieszkiwana głównie przez malarzy, poetów i muzyków. Pełna domów które mają już po przeszło 300-ta lat. Jest bardzo charakterystyczna dla całych Węgier, pełnych zabudowy pamiętającej czasy okupacji tureckiej. Jest też świetnym miejscem wypadowym do zwiedzania Budapesztu jak i Zakola Dunaju. No i oczywiście mamy tu baseny termalne, z których korzystanie grozi zanikiem zapału do zobaczenia czegokolwiek więcej, na rzecz leżenia w wodzie o temp. 38ºC.

Zaczęliśmy od rundki wokół zakola Dunaju. Piękna droga wzdłuż rzeki rzek doprowadziła nas do zamku w Wyszehradzie, czyli do siedziby królów węgierskich. Ten kolos otoczony jest murami rozciągniętymi od szczytu góry aż w dół do Dunaju. Można w w nim zobaczyć np. insygnia królewskie oraz odtworzone komnaty. Bywał tu też Stefan Batory. A z najwyższej baszty mamy widok na panoramę całego zakola sięgającą hen hen aż Czech i Słowacji.

Drugą atrakcją jest największa na Węgrzech, a piąta co do wielkości w Europie katedra w Esztergom. Nie jestem pasjonatem zwiedzania przybytków sakralnych, ale tutaj niewątpliwym wabikiem jest możliwość wejścia na zamontowany dookoła kopuły tego giganta pomost. Z tym, że w ciuchach motocyklowych wspinaczka po niekończących się schodach w upale dała nam nieźle w kość. Młodzi dyszeli, ja umierałem. Ale daliśmy rade i naprawdę było warto.

Wieczory na Węgrzech najlepiej spędzać w niezliczonych lokalnych knajpkach serwujących dość pikantne gulasze i lecza (uwaga: prawdziwe węgierskie leczo składa się z samych warzyw i mięsa w nim nie ma) oraz często muzykę na żywo. Nawet na naszym kempingu (Pep-sziget) wieczorami na wielkich cymbałach dawał popisy miejscowy wirtuoz. Z tym, ze nasz mistrz grał z prędkością  karabinu maszynowego, fałszując i myląc się niemożliwie, co nie przeszkadzało mu w połowie koncertu zakładać opaskę na oczy w celu pokazania że tak też, a jakże - proszę bardzo - umie. W apogeum kiedy osiągał odpowiednio wysoki poziom artystycznego uniesienia do owej kakofonii dźwięków dokładał swój wokal, nucąc na całe gardło graną melodię – tak żeby było wiadomo o co chodzi. Drugiego wieczora zrozumiałem w czym rzecz.

Otóż im dłużej hałasował, tym goście zamawiali więcej wina żeby go zneutralizować, ku zadowoleniu właściciela knajpki.

Budapeszt można zwiedzić w jeden dzień, albo w tydzień. Pod względem atrakcji i urody może z nim się równać tylko Praga. Dobrym pomysłem okazało się zwiedzanie miasta przy użyciu motocykli. Można zrobić fajny przejazd po wszystkich ośmiu mostach wykorzystując do tego ciągnące się wzdłuż Dunaju promenady. Po czym pieszo przejść Most Łańcuchowy, wjechać kolejką  na Wzgórze Gelerta, skąd roztacza się panorama miasta z widokiem na siedzibę parlamentu. A na środku Dunaju mamy wyspę Św. Małgorzaty na której wśród lasów znajduje się kompleks basenów termalnych. Oczywiście życie miasta koncentruje się wokół rzeki, dlatego mamy tu i kawiarnie na barkach i niezliczoną ilośc turystycznych stateczków oferujących nie tylko rejsy po Budapeszcie ale również po zakolu Dunaju. Krótko mówiąc - żyć nie umierać.

Młodzież  ze zwiedzania najbardziej interesowały miejsca dostępowe wi-fi oraz „gdzie by tu coś znowu zjeść”. Dlatego widząc ich miny męczenników ciągniętych przeze mnie od zamku do cytadeli odpuściłem im w końcu bardziej szczegółowe zwiedzanie miasta na rzecz popędzenia w kierunku Egeru słynącego z wina Egri Bigaver czyli znanej u nas „Byczej krwi”.

Oczywiście autostrady na całej trasie omijaliśmy (uwaga: są płatne - winieta),a poza tym dla myślących, że Węgry to tylko równina chciałem powiedzieć – nic bardziej mylnego.

Trasę do Egeru można wszak poprowadzić bocznymi drogami przez Góry Bukowe, będące odpowiednikiem naszych Bieszczad. Ten przepiękny park narodowy przez kilkadziesiąt kilometrów oferuje liczne zakręty, serpentyny, połoniny oraz widok lasu bukowego jakże innego od naszych lasów gdzie dominują drzewa iglaste. Droga mimo, że wąska ma dobrą nawierzchnię, zupełnie inną od tej jakiej doświadczyłem w tym miejscu naście lat temu. Wtedy Suzuki GSX-F prawie mi się tutaj nie rozleciała. Czyli UE ze środkami i tutaj dotarła.

Warto dodać że porównując Węgry i nasz kraj w aspekcie infrastruktury drogowej na przestrzeni kilkunastu lat można zobaczyć jak na ich tle my doskonale wykorzystaliśmy środki unijne do budowy nowych dróg i remontowania starych. Serio. Bo na Węgrzech nie zmieniło się praktycznie nic. Po prostu ich przeskoczyliśmy. No może oprócz jednego. Podnieśli (można? Ano można) prędkość maksymalną motocykli z 80 km/h do 90km/h. Inna sprawa , że u nich jeździ się o wiele lepiej niż po naszych drogach (mi się co prawda wszędzie jeździ się lepiej niż w Polsce) na co składa się brak naszej narodowej specjalności czyli morderców drogowych w postaci absurdalnych betonowych wysepek wyrastających na środku drogi. Jest też o połowę mniej znaków pionowych i nie ma żadnych pochowanych fotoradarów. I nie ma tych na słupach. Naprawdę. Ani jednego. Nie wiem jak oni bez tego żyją, ale jakoś dają radę. Kontrola prędkości wygląda w ten sposób że w widocznym miejscu stoi biały bus wymalowany w jaskrawe pomarańczowe pasy na którym błyska żólte światło i ma zamontowaną na wysięgniku kamerę. I wszyscy zwalniają (bo przecież chodzi o spowolnienie ruchu w miejscu niebezpiecznym) – ale mandatów z tego nie ma. Kierowcy za to jeżdżą sprawnie i przewidywalnie. Może też dlatego że nie czują się zwierzyną łowną, którą ta czy inna służba zasłaniając się „bezpieczeństwem w ruchu drogowym” odstrzeliwuje sobie dowoli w miarę potrzeb i zadań budżetowych.

I tak dojechaliśmy do  Egeru, który znany jest z dwóch rzeczy. Mianowicie jest tam przeogromna twierdza ,a druga rzecz to liczne winiarnie, w których można dostać prawdziwe Egri Bikaver. Które nie jest tym samym napitkiem, który jest u nas butelkowany. Na drodze Eger – klient w Polsce wino to traci kolor, moc i smak. Zapewne na skutek działania jakiś złych duchów.

Niestety twierdzy nie zobaczyliśmy, ponieważ akurat trwał remont, za to zobaczyliśmy prawdziwy minaret na szczyt którego można się nawet wdrapać. A dalej na wschód mamy Miszkolc w którego słynnych źródłach termalnych można wygrzać kości pływając w basenach ulokowanych w naturalnych pięknie podświetlanych jaskiniach.

Większość naszych motocyklistów jadąc do Rumunii w kierunku Satu Mare przelatuje (dosłownie) przez malutkie miasteczko o nazwie Tokaj. A warto tu się zatrzymać na choćby jedną noc. Przy moście przez który każdy musi przejechać u zbiegu dwóch rzek są położone dwa kempingi. Poleciłbym Tiszaverg. Z dwóch powodów. Po pierwsze bo dwa litry Tokaju kosztuje tu 12 zł, a po drugie bo jest piękne położony nad samą rzeką.

Sam Tokaj to oaza winiarni, gdzie oferowane są dziesiątki gatunków tego wina. Miasteczko otoczone jest winnicami a w samym centrum znajdziemy wejście do słynnych piwnic Rakoczego. Wejście tam połączone jest z degustacją, po której krótko mówiąc kończy się dzień. Piwnice ciągną się półtora kilometra w głąb góry u podnóża której leży Tokaj. Jest to półtora kilometra beczek z leżakującym winem. Jeżeli wyjdziecie stamtąd o własnych siłach (degustacje…) to gratuluję. Wtedy można zwiedzić leżące naprzeciwko kameralne muzeum wina, gdzie można zobaczyć jak oraz z czego i dlaczego produkuje się od setek lat Tokaj, który tak samo jak Egri Bikaver jest zupełnie czymś innym niż „to coś” co nam oferują nasi importerzy.

Jadąc na południe w kierunku położonego nad serbską granicą Szegedu ominęliśmy Hajduszonblo, gdzie znajduje się największy w Europie termalny aquapark (z kempingiem) ponieważ w okresie wakacyjnym wiąże się to z tłumem turystów spędzających tam wakacje.

Pokonując równinę węgierską można za to napawać się widokiem pastwisk pełnych pasących się koni, niekończących się pól słoneczników, a w mijanych wioskach uginającymi się pod ciężarem arbuzów i melonów straganami. I to nie Polska tylko Węgry są ostoją bocianów. Dlaczego? Bo w każdej wiosce na słupach trakcyjnych wybudowano specjalne stelaże na których te ptaki w sposób łatwy budują sobie gniazda. Stąd w każdej wsi spotkać można nie jedną ale kilka bocianich rodzin. Jest ich tyle, że odniosłem wrażenie, że bocian jest najpopularniejszym węgierskim ptakiem.

Położony na południu Szeged jest miastem ciekawym, wielokulturowym, nam znanym przeważnie z tego że zaraz jest granica z Serbią. Natomiast ma atrakcyjne i ciekawe muzeum narodowe , ogromny aquapark i urocze stare miasto. Akurat trafiliśmy na święto narodowe dzięki czemu mogliśmy zaliczyć koncerty folkowo – rockowych kapel i długi pokaz sztucznych ogni który oglądany z kempingu położonego nad samą rzeką robił ogromne wrażenie.

Objazd Węgier nie mógł odbyć się bez przejazdu słynną „pusztą” czyli ciągnącą się na zachód od Kecskemet równiną na której hodowane są konie. Ale tu niestety dopadł nas deszczowy front pogodowy który nieźle dał nam w kość, więc pognaliśmy w kierunku Balatonu szukając lepszej pogody.

Z Balatonu (skądinąd malowniczego jeziora, ale pełnego turystów przede wszystkim z Budapesztu) młodszą cześć naszej ekipy najbardziej interesował Aquapark w niedaleko położonym Sarvar, gdzie mieliśmy odpocząć przed powrotem do domu.

Zaskoczył nas niesamowicie wysoki standard kempingu w którego recepcji dumnie wisiał dyplom obwieszczający światu że niemiecki ADAC w bieżącym roku uznał go za nr 1 w Europie. No szok. Ale faktycznie – połączony z basenami termalnymi,  zjeżdżalniami i innymi wodnymi atrakcjami wliczonymi w cenę pobytu zaskakuje. I na pewno nie byłem tam ostatni raz mimo ceny.

Podróżowanie po Węgrzech momentami o tyle bywa utrudnione, że nie rozumiemy ani nie kojarzy nam się z niczym jakikolwiek napis informacyjny. Czyli np. szukasz apteki? Szukaj w takim razie:  Gyógyszertár”. Sklepu spożywczego? Szukaj „élelmiszerbolt”. I tak dalej. W dodatku mało kto mówi po angielsku i mam wrażenie że u nas jest z tym lepiej. Ale uczynność i gościnność Węgrów – szczególnie kiedy połapią się że mają doczyniania z Polakami jest niebywała i kłopoty komunikacyjne są przełamywane natychmiast.

Węgry też cenowo są dla nas przystęone i należy przyjąć, że mamy te same ceny. Oczywiście owoce i lokalne alkohole mają w dla nas w wręcz śmiesznych cenach więc należy uważac żeby nie przesadzać – szczególnie z tym drugim.

Opuszczaliśmy krainę Tokaju i Dunaju niechętnie. Dobrze się tu jeździ, jest przyjaźnie, ciepło, kolorowo i jakos tak klimatycznie. Droga ciut przez Austrię, a potem Czechy upłynęła bez przygód nie licząc letniej ulewy w która wpakowalimsy się w górach na dojeździe do naszej granicy. Na całej trasie duet motocykli V-strom 650 – Honda CBR 250r poruszał się sprawnie i dynamicznie burząc mity, że jak coś ma tylko 250ccm to się do niczego nie nadaje. Otóż nadaje, a mała Hondka z dobrym kierowcą może zawstydzić niejednego bikera na  dużo mocniejszym za to mniej zwrotnym i cięższym motocyklu. Oba sprzęty spisały się kolejny raz świetnie, przy dynamicznej jeździe paląc łącznie średnio 7l/100km. Co uznać należy za wręcz rewelacyjny wynik - wszak przewiozły trzy osoby z namiotami i całym związanym z tym majdanem.

I tak po ominięciu zaczajonego w krzakach prawie na samej granicy (co jak zauważylem  staje się naszym swoistym narodowym standardem) komitetu powitalnego wposażonego w suszarkę typu Iskra szczęśliwie dojechaliśmy do domu, gdzie młodzież ewidentnie łapiąca bakcyl motocyklizmu łakomie zaczęła oglądać mapę Europy. Co z jednej strony cieszy, a z drugiej zerkając na konto lekko mnie przeraża. Ale tak to z motocyklami jest. Jak zaczniesz – nigdy nie przestaniesz.

 Reportaż ukazał się w "Świecie Motocykli" nr 11/14

 HOME