Jednym śladem po Chorwacji 2003

 

czyli morze, Bora i motocykl

 

Chorwacja okazała się cudowną krainą wartą odwiedzenia w maju, kiedy woda już ciepła, słońce praży, ceny są o połowę niższe niż w lipcu, a niemieckie dywizje przyczep kempingowych klasy pantera czy tygrys nie przetaczają się jeszcze drogą adriatycką.

 Wypatrując wiosny wodziłem tęsknym wzrokiem po różnych mapach zastanawiając się gdzieżby tu pojechać tak, aby było w miarę blisko, tanio a jednocześnie ciepło. Planów jak zwykle kilkanaście (jak zwykle ambitnych), ale ostatecznie wybór padł na Chorwację. Człowiek jeździ gdzieś na krańce Europy a tu w końcu tak blisko jest piękne morze, góry no i sporo krętych dróg. A to wiadomo my motocykliści – kochamy najbardziej. Więc czemu nie?

 W maju nie wytrzymałem. Było już w miarę ciepło, prognozy mówiły, że na Bałkanach jest upał, więc po szybkim pakowaniu głodny drogi i wrażeń osiodłałem moją ER-5 i pognałem w kierunku Adriatyku.

Nie wiem, co czujecie, kiedy wyruszacie motocyklem w podróż, ale ja za każdym razem, kiedy już jadę z tymi wszystkimi tobołkami czuję się absolutnie wyzwolony, oderwany od codzienności i czasami zdarza mi się w trakcie jazdy zawyć jak wilk, który wyczuł zwierzynę. Tak było i tym razem.

 Przemknąłem przez nasz wyboje dość sprawnie i jadąc przez Wrocław i Kłodzko dotarłem do naszej granicy. Jak zwykle bez kolejki bokiem po paru minutach przywitały mnie Czechy. Pogoda piękna, słoneczko świeci, więc gazu, gazu i to nawet raczej mocno gazu. Oczywiście jak zwykle nie mogło obyć się bez deszczu. To już taki mój odwieczny pech, że jak Norwegia , to w deszczu, jak Hiszpania to tornado, jak Francja to burze… no i cóż…gdzieś opodal Austriackiej granicy oczy me ujrzały fantastyczne czarne ciężkie niskie chmury, z dnia zrobiła się noc i chwilę później rozpętała się burza z efektownymi piorunami. Podszedłem do tego ze stoickim spokojem, bo ani to pierwszy ani dziesiąty raz. W końcu jak zaczyna lać to też musi przestać.

Humor zepsuły mi trochę fabryczne opony ER-ki. Po suchym dobrze, po śliskim nie bardzo.

Do Wiednia wjechałem w fontannach wody. Zrobiło się zimno, tak około 15 stopni. No i dramat. Napadało Austriakom tak, że tunele pod Wiedniem zamienił się w rzekę. Calutki, (a ładnych parę kilometrów ma) jechałem po kolana w wodzie momentami łapiąc ją do wydechu. Kiedy przebiłem się już na autostradę i wyjechałem z Wiednia poziom mojego optymizmu malał z każdym kilometrem z powodu przemoknięcia „od dołu” w tunelu. Woda zaciągnęła się nogawkami do pasa, a to każdego faceta boli. Burza trwała sobie nadal. Ponieważ temperatura spadła do 5˚C, po następnych 100 km dałem sobie luz i poszedłem spać do przydrożnego motelu. Nie był to najlepszy pomysł w moim życiu, ponieważ 200 zł za noc to lekka przesada. A gdzie wdzięczność za odsiecz wiedeńską? Nie ma. Zero litości. Ale cóż. Przynajmniej rzeczy się wysuszyły.

 Rano było bez zmian. Ulewa i ok. 2˚C plus porywisty wiatr- takie przelatujące szkwały rzucające po drodze. Ale jechać trzeba, bo czasu szkoda. I tak następne 300 km przez Alpy mamrocąc pod nosem różne epitety (tym bardziej, że kombinezon przeciwdeszczowy zużyty po wielu wojażach właśnie zaczął przeciekać na całej linii) przebrnąłem do granicy ze Słowenią. Im bliżej Bałkan, tym deszczu mniej. Tak naprawdę to nigdy nie udało mi się jeszcze przez Alpy przejechać w innej pogodzie. Odnoszę wrażenie, że tam zawsze leje, a zdjęcia pięknych gór w słońcu to pic i fotomontaż na użytek nieświadomych turystów. Ale to moje subiektywne zdanie.

W Słowenii drogi całkiem, całkiem, paliwo tańsze no i słoneczko zaczęło się uśmiechać. I wszystko byłoby dobrze, gdyby miejscowy Schumacher w pojeździe marki Golf pamiętającym ofensywę pod Stalingradem wyjeżdżając ze stacji benzynowej nie zajechał mi drogi tak pięknie, że z wytrzeszczem oczu i okrzykiem AWRUK musiałem ratować się zjechaniem na stację i hamowaniem na niej ze 140 km/h do zera między samochodami. A facet dalej stał jak ten baran na łące na środku drogi i oczy rękoma zasłaniał z wrażenia.

I tu drobna uwaga. Jeżeli jeździcie ER-ką, to pamiętajcie, że hamulce są jej najsłabszą stroną. Ewidentnie brakuje drugiej tarczy z przodu (w dodatku widelec nurkuje niczym jastrząb), a bęben z tyłu daje bardziej efekt psychologiczny (wiemy, że mamy tylny hamulec) niż zakładany przez producenta, (czyli że oprócz tego że jest w dodatku działa).

Poza tym Er-ka jest świetnym uniwersalnym motocyklem. Niezawodna, na pewno ma więcej niż zakładane 50KM. Prosta w obsłudze, poręczna, wygodna, elastyczna, pali od 3 do 5 l/100km (te ostatnie przy 160 km/h) i jeżeli założyć do niej wyższą szybę doskonale nadaje się do turystyki i to spokojnie we dwoje. Jak ma dzień to 200 km/h też pociągnie, ale ulubioną jej prędkością podróżną jest pomiędzy 140 a 150 km/h. Dojścia regulacyjne i do podzespołów są wyśmienite. Widać, że ten motocykl projektowano z myślą, aby użytkownik nie musiał wydawać majątku na serwis. Po szutrze też można spokojnie nią jechać i to wcale nie wolno. To niedoceniony u nas motocykl. A szkoda, bo tani w zakupie i sprawdza się wyśmienicie.

 Ale wróćmy do podróży. Przejechanie Słowenii to całe 45 minut. Na końcu czeka mała niespodzianka. Dojazd do przejścia granicznego jest po szutrze. Odprawa przebiega szybko i sprawnie. Na granicy warto wymienić pieniądze w kantorze. Dalej w Chorwacji kurs wymiany jest gorszy. Poza tym bankomatów malutko, a z kartami kredytowymi też często jest kłopot.

W pięknym słońcu już suchy pognałem w kierunku Zagrzebia i potem Kablowca. Droga fantastyczna chodź płatna. Ale warto. Jadąc na skróty przez góry wylądowałem w Senj. Wyjazd nad Adriatyk jest niesamowity. Góry, góry, serpentyny i nagle znikąd wielki błękit, a raczej seledyn morza wyłaniający się znikąd. Szczęka mi opadła do kolan. Zatrzymałem się na szczycie Vratnika, żeby zrobić zdjęcia z perspektywy 700 m n.pm. i w tym momencie tak dmuchnęło, że prawie nie przewróciło mnie razem z motorkiem. Jeszcze nie wiedziałem wtedy, co mnie czeka. Więc wzruszyłem ramionami i popędziłem w dół. Kamping jest tuż koło drogi. O tej porze roku pusty. Tylko jakiś trzech Austriaków na BMW ( a jakże) rozbiło się na noc. A w nocy przyszła Bora. Czyli coś, o czym Chorwaci mówią turystom niechętnie, a przewodniki omijają temat szerokim łukiem.

Uprzedzony przez właściciela kempingu przywiązałem motocykl do drzewa, a w namiocie zrobiłem z pasów samo zaciągowych dodatkowe odciągi do drzew. I całe szczęście. W nocy wiatr osiągnął taką siłę, że na nogach ciężko było ustać a słupki od namiotu kładły mi się na twarz. Rano okazało się, że piękne austriackie namioty ze stelażami z kevlaru porwało na strzępy a motocykle kolegów z Austrii leżały sobie we wzajemnym czułym uścisku na ziemi. Ot, Bora.

Ponieważ tubylcy na pytanie, kiedy przestanie wiać odpowiadali, że może jutro, a może za tydzień spakowałem się i pognałem dalej na południe. Nie był być może to najrozsądniejszy pomysł, bo motocyklem rzucało jak piórkiem po całej drodze i o utrzymaniu równowagi na postoju można było zapomnieć, ale 100 km dalej na południe Bora się skończyła, a włosy pod kaskiem przestały stać mi dęba.

Przez następne dni byłem po prostu w raju. Włóczęga motocyklem wybrzeżem Adriatyku, od kempingu do kempingu kompletnie pustymi drogami w prażącym słońcu, z muzyką z CD walkmana, widokami gór spływających do seledynowego morza spowodowały, że straciłem poczucie czasu i rzeczywistości. Nie będę zanudzał opisami zwiedzanych miejsc, ponieważ w przewodnikach turystycznych jest o wiele więcej informacji, ale powiem jedno – Dubrownik jest cudem świata. I kropka. Tylko hiszpańskie Toledo może się z nim równać.

Z ciekawostek: gdzieś w okolicach Zadaru policja przeszukała mi motocykl i bagaże w poszukiwaniu marihuany (czyżbym wyglądał jakoś dziwnie?), a na jednym z popasów na kempingu koło Splitu razem z jego właścicielem wybraliśmy się wieczorem popływać łódką po Adriatyku i prowadząc nocne rozmowy polsko-chorwackie wspomagane rakiją, o małe co nie dokonaliśmy desantu na włoskie wybrzeże.

 Dubrownik okazał się jedynym miejscem gdzie w maju spotyka się turystów. Głownie Włochów. Więc uszy bolą. Sporo również motocykli na włoskich numerach cieszących się wzięciem wśród Chorwatów, co widziałem na własne oczy, kiedy z pięknego Ducatti (sztuka nówka) pozostało tylko przednie koło przypięte do latarni. Duże ilości włoskich turystów wynikają z tego, że pomiędzy Dubrownikiem a Bari codziennie pływa prom. Za jedyne 80 euro można się przeprawić z motocyklem do Włoch. Bardzo kuszące. Bardzo.

 Chorwaci są bardzo przyjaźnie do nas nastawieni i przeważnie ceny spadają o 30%, kiedy zorientują się że człowiek nie jest z Niemiec. W maju ceny kempingów to 1/3 cen lipcowych. Tak samo z jedzeniem. Wino po 4 zł za butelkę, natomiast piwa robić Chorwaci nie umieją i mogliby dać sobie spokój. Woda w morzu ma 20-23 stopnie, powietrze ok. 30. Wystarczy żeby było dobrze? Prawda?

Natomiast z legendarną jazdą bez kasków na południu Chorwacji jest tak, że miejscowym wolno, a obcym wlepiają natychmiast mandat.I nie ma zmiłuj.

 Cóż. Wszystko, co piękne musi się kiedyś skończyć i tak pewnego dnia gdzieś za Dubrownikiem złapałem się na tym, że za dwa dni muszę być w Polsce. Czyli pozostał tylko szybki odwrót.

Polecam wracać drugą stroną gór przez Knin i Plitvickie Jeziora. Piękne widoki, drogi jak marzenie, a jedyne, co zakłóca sielankowy obraz to wyludnione wioski z domami zburzonymi ostrzałem artyleryjskim i gdzieniegdzie tabliczki ostrzegające przed minami.

W drodze do Plitvickich jezior pościgaliśmy się trochę z policjantem na ślicznym BMW. Kolega był mocno wyluzowany. Jak już spruł mi cztery litery, to poczekał na mnie na jednym z parkingów w górach i chcąc nawiązać bliższą znajomość usiłował poczęstować mnie skrętem. Taki mocno wyluzowany człowiek. Co kraj widać to obyczaj. 

Do Plitvickich dotarłem lekko zmachany myląc drogę i lądując w Bośni w Bihacu. Noooo…styl jazdy miejscowych kierowców to istna wolna amerykanka. Wolno wszystko. Nic tylko uciekać, bo nie wiadomo, z której strony można dostać od jakiegoś bardzo wesołego (co oni palą?) tubylca.

Ostatni dzień to 1200 km ostrej jazdy do domu. Oczywiście w calutkiej Austrii lało i zimno jak diabli. Ani jednego motocykla po drodze. Zastanawiałem się nad tym, czy ten deszcz padał tam cały czas, kiedy pobierałem kąpiele morskie i słoneczne w Chorwacji. Czechy też okazały się krainą deszczu, burzy i nieszczęść wszelkich. Dopiero u nas, koło Wrocławia przestało padać.

Kiedy dotarłem do Poznania byłem jak w malignie. Naprawdę..1200 km w jeden dzień w deszczu i jeszcze cztery przejścia graniczne to za wiele jak na jeden raz. Nie polecam takich eksperymentów.

 Chorwacja okazała się krainą bajeczną o tej porze roku. Ciepłą, tanią, słoneczną, przyjazną i pustą. Jeżeli ktoś kiedyś zapyta się mnie, czy nie wybrałbym się tam kolejny raz, to odpowiem prosto: powiedz tylko, kiedy i natychmiast się pakuję. I w drogę.

POWRÓT