Bies I czad 2013

czyli

Debiutanci na trasie

 

Będzie to patetyczna opowieść o tym jak trzech  noszących to samo nazwisko motocyklistów bez odpowiedniego wyposażenia i na nie nadających się do tego motocyklach przeprowadziło debiutancką ekspedycje w Bieszczady zahaczając o zdziwioną tym faktem Słowację. Ze względu na żenujący poziom relacji jej czytanie jest czynione na własną odpowiedzialność, a forumowym podróżnikom autor zaleca zażycie kolejnego piwka.

A było to tak…

FAK AP

Najważniejsze jest dobre przygotowanie. A więc sprzęt, wyposażenie i motocykle. Tym razem było to o tyle ważne, że liczącą 2 tyś km trasę pokonać mieli debiutanci, czyli Ferrari na Laluni i Heniogenio jako balast Mechanicznej Pomarańczy.  

Aby dobrze się przygotować załoga przeczytała więc wiele wydań różnych motocyklowych magazynów, prześledziła tematykę na internetowych portalach temu poświęconych oraz przedyskutowała sprawę z fachowcami na forach motocyklowych.

„Mamy fuck up” - zameldował Ferrari. „Naprawdę mamy fuck up” podkreślił nazywając mnie słowem, które mogłoby zniechęcić do mnie młode, acz już posiadające jdowody osobiste czytelniczki, chcące poznać czym jest prawdziwy oryginalny mustang.

Po czym się rozwinął, a mój wyraz pobłażania na twarzy z każdym wypowiadanym słowem zmieniał się w kierunku Wątpliwości, a zatrzymał na dymy Mordoru. Faktycznie. Mieliśmy fuck up.

Okazało się, że nasze motocykle są do niczego. Nie mieliśmy kontroli trakcji, przestawianych map zapłonu, podgrzewanych kanap, halogenów przeciwmgielnych, aluminiowych kufrów, zapasowych doczepianych kanistrów i opon w kostkę na szuter. Pałer Komanderów, filtrów K&N-a, widelca upsajd dałn ani nawet choćby używanego CB-radia. Nie mieliśmy też nic z obowiązkowych dodatków z katalogu Touratecha, ba, Lalunia Ferrariego nie miała nawet ABS-u ani elektrycznej moto olejarki.

Widmo klęski zajrzało nam w oczy.

Sprawę dobijał fakt, że zebrane we wszystkich źródłach informacje jednoznacznie mówiły że Lalunia czyli Hondka CBR 250r kompletnie nie nadaje się na trasę, pod górkę nie podjedzie, będzie się sypać i 26 koników które ma to rower panie jakiś jest, a DL 650 na dwie osoby jest za słaby i bez stu koni z pasażerem nie ma jazdy. Po górach to już w ogóle będzie tragedia. A my tu w dwa motorki razem nawet tych stu koni nie mamy. I co teraz?

Z wyposażeniem nie było lepiej. Nasze buty czyli sznurowane Probikery po stówce za parę nie miały szans przeżyć stu kilometrów, a trzy komplety spodni i kurtek z racji tej, że kosztowały mniej niż pół jednej profesjonalnej kurtki Rukka – wg prasowych i internetowych testów nie nadawały się kompletnie do niczego. Nie mieliśmy w nich nawet camel bagów, a więc groziła nam śmierć przez odwodnienie.

Z wyposażeniem kempingowym było jeszcze gorzej, ponieważ nie mieliśmy namiotów z kewlarowymi stelażami, ani mikro śpiworów. Ba. Nie mieliśmy nawet niezbędnego taktycznego noża amerykańskiego marine, takiej też taktycznej opaski zaciskowej na urwaną kończynę, ani też ani jednej ledowej czołówki czy choćby flary. Koszmaru dopełniał fakt, że o  zgrozo nie mieliśmy też ani jednej kamerki HD na kask, bez której co już wiemy, nie ma sensu kompletnie gdziekolwiek jechać.

Doświadczeni motocykliści jeżdżący  profesjonalnie przygotowanymi do tego celu sprzętami , wyposażonymi w to wszystko czego my nie mamy uznali również za zgoła idiotyczny pomysł jazdy na kołach tak daleko i sugerowali nam zawiezienie w Bieszczady motocykli na przyczepce. Tym  bardziej, że mój Dl miał przejechane przeszło 50 tyś km, czyli jak orzekli był to prawie trup techniczny, którego miejsce było na złomowisku a nie na trasie.

Czułem się już prawie pokonany.

A kiedy jeszcze okazało się, że pokrowce na motocykle są w trasie absolutnie niezbędne (wszak może padać) to pozostało mi już tylko poszukanie sobie cichego kącika, w którym w samotności mógłbym popłakać szykując się na klęskę, która czekała nas nieuchronnie.

Wychodziło na to, że idziemy na śmierć.

 

DROGA

Motocyklowe podróżowanie turystyczne po Polsce nigdy nie było bezpieczne ze względu na ilość Rajkonenów i Szumacherów za kierownicą, pijanych i naćpanych dresów, korporacyjnych laluń w rajdówkach z kratką stukających w trakcie jazdy w smartfona, dziurawych dróg i ogólnej atmosfery niczym nie skalanej czystej zwierzęcej nienawiści, cwaniactwa i chamstwa. Ostatnimi czasy gra o przeżycie weszła na jeszcze wyższy level bo doszedł konkurs na wypatrywanie niezliczonych dywizji fotoradarów czy śliniących się na widok motocykli wideorejestratorów oraz drugi o nazwie „Oo….wysepka” czyli na zabawie w wypatrywanie wyrastających znikąd na środku drogi tysięcy nowiutkich betonowych  zapór przeciwczołgowych w postaci rzeczonych wysepek, czy korkujących wszystko to co jeszcze nie zostało zakorkowane rond , rondek i rondziuniek.

Aby debiutanci przeżyli ten cyrk trajektorię naszej ekstremalnej wyprawy poprowadziłem więc wyłącznie bocznymi drogami. Tak bardzo bocznymi, że na trasie z Poznania do Krakowa skończył nam się nawet asfalt. Dzięki temu pierwszego strażnika naszego bezpieczeństwa zamontowanego na żółtym słupie spotkaliśmy dopiero po czterystu kilometrach pod Krakowem.  Za to zaliczyliśmy niezliczoną ilość mszy, ponieważ było to święto religijne matki jakiejś tam, a podróżując od wioski do wioski podróżowaliśmy tak naprawdę trasą od kościoła do kościoła.  A w tej dziedzinie nie bójmy się słowa - jesteśmy światową potęgą.

Lalunia pod Ferrarim śmigała zadziwiająco sprawnie, ba czułem się nawet naciskany, mimo tego, że nie żałowałem gazu robiącemu za ciężarówkę  V-stromowi. Szczególnie na hamowaniach było zabawnie, kiedy to zagapiony w piękno naszego kraju Debiutant Starszy raz czy drugi przelatywał obok mnie, bo jak mówił nie widział potrzeby hamowania przed stopem,  albo też akurat się zdrzemnął.  Nasze niedosprzętowane, wyposażone w jak już wiemy zbyt słabiutkie silniczki motorki razem paliły 6,5 litra benzyny, a wiec tyle ile jedna sztuka prawdziwego stu iluś tam konnego motocykla, na którym nie jest wstyd się pokazać.      

Było ze 35 stopni w cieniu, grzało mnie w głowę, a z racji przebiegu trasy co chwilę biły dzwony. Jazda stówką pustymi lokalnymi dróżkami i ścieżkami, pozwalała na różne rozważania, typu, że gdyby zwiększyć liczbę etatów w ITD i do każdego samochodu opuszczającego rogatki miasta wsiadałby obligatoryjnie funkcjonariusz, który od ręki w trakcie jazdy wypisywałby mandaty za popełniane wykroczenia, to ilość wypadków spadłaby do zera. Czyli jednym strzałem rozwiązałem problem dziury budżetowej, bezpieczeństwa w ruchu drogowym, braku kasy w NFZ i zlikwidowałem bezrobocie. Można? Można. Będę kandydował na premiera.

 

OD ZAMKU DO ZAMKU

Tak majacząc z drzemiącym mi na plecach Debiutantem Młodszym i rozbrykaną z tyłu Lalunią na której Ferrari z racji wzrostu wyglądający (jak sam to określił) jak goryl na rowerze dotarliśmy do zamku w Ogrodzieńcu. Bo wiedzieć należy, że nasza wycieczka miała ukryte i dobrze zakamuflowane cele dydaktyczne. A mianowicie plan zakładał zwiedzenie kilku zamków na szlaku Orlich Gniazd, Wawelu, kopalni w Wieliczce , zamku w Niedzicy a także zaliczenie spływu Dunajcem – przed dotarciem w Bieszczady. W drodze powrotnej na deser zamku Krzyżtopór.

Ogrodzieniec. Ten wspaniały zamek wybudowany przez B. Krzywoustego niestety popadł w ruinę w XVIIIw dzięki dwukrotnemu pożarowi wywołanemu przez chadzające wtedy po naszych terenach mało przyjaźnie nastawione szwedzkie wycieczki. Obecnie można w nim to i owo zwiedzić, ale należy pamiętać , że w motocyklowych ciuchach marsz pod górę będzie kosztował nieco wysiłku. Wokół zamku rozwija się obecnie coś co można określić jako Obszar Totalnego Chaosu , czyli i na karuzeli można pojeździć i na batucie poskakać, balonik sobie kupić, wsunąć hot doga czy loda i jeszcze karykaturę ktoś Wam narysuje (czy chcecie czy nie). A pod zamkiem jakże uroczy park miniatur. Czyli infrastruktura jest jak się patrzy – nic tylko uciekać jak najdalej i jak najszybciej.

Tak czyniąc dotarliśmy w spokojniejsze miejsce czyli do Pieskowej Skale mijając po drodze  znak kierujący na punkt widokowy Pustyni Błędowskiej. Obecnie pustynia przypomina bardziej zarośniętą chwastami i krzewami łąkę niż  wydmy i piaski, więc daliśmy na luz. Pieskowa Skała. No i cóż… znowu z papcia pod górę, bo jak wiadomo zamki niestety zawsze budowano na wzniesieniach a te na szlaku Orlich Gniazd są wszystkie wybudowane w dodatku na skałach. Ciekawe jest to, że im większy zamek wybudowano tym więcej było chętnych do jego spalenia, ba niektóre były nawet palone wielokrotnie. Pieskowa Skała jako Zamek Królewski w tej dziedzinie była wielokrotnie doświadczana i tak: Szwedzi zniszczyli zamek w czasie Potopu, potem dwa razy spalił się sam z siebie (ubezpieczenie?) i na koniec nasi „słowiańscy bracia” Rosjanie spalili go raz jeszcze w czasie Powstania Styczniowego Na całe szczęście został odbudowany i obecnie jest perłą w koronie Szlaku Orlich Gniazd.. Debiutanci mówią ze fajnie, ale odnoszę wrażenie że jest to wersja oficjalna.

Przemknęliśmy więc obok słynna Maczugi Herkulesa i dojechaliśmy bokami do Krakowa. To fantastyczne miasto pełne zabytków o klimacie jedynym i niepowtarzalnym dla równowagi psychicznej oferuje niestety tylko bardzo drogie i kiepskie kempingi (jeżeli kogoś interesuje podróż z namiotem) o nazwach Smok i Clepardia. Jak się policzy to opłaca się wynająć pokój w jakimkolwiek hostelu, których w Krakowie jest pełno.

A jak Kraków to i Wawel. Ostatni raz zwiedzałem Wawel dziecięciem będąc, a od tego czasu parę cystern z benzyną przez wydech się ulotniło. Za to w międzyczasie zwiedziłem niezliczoną ilość zamków i w Europie i w Azji. Mimo tego będę bronił tezy, że Wawel jest najpiękniejszy, najbardziej majestatyczny i ma w sobie siłę i potęgę. To jest cudo na cudami. I tak samo należy dokonać cudu aby kupić bilet na zwiedzanie którejś z wystaw. Dyrekcja zamku w swej mądrości oferuje turystom z całego świata aż JEDNĄ kasę biletową przed którą kłębi się tłum zdezorientowanych i maksymalnie wkurwionych (inne słowo niestety nie oddaje tej atmosfery) turystów, dyscyplinowanych a jakże przez Pana Wartownika z giwerą i pałą przy pasie. Czyli zupełnie za darmo na wstępie atrakcją jest Bitwa o Bilety.

Już dwie i pół godziny później po zostawieniu prawie trzech stów (to nie żart, tak tak, trzy osoby chcące zwiedzić wystawy na Wawelu tyle zostawią w kasie) u Jedynej Królowej Biletów udało nam się zwiedzić zamek, choć i ja i Debiutanci mieliśmy serdecznie dość.

Z Krakowa pognaliśmy do Wieliczki. No i kopalnia wreszcie była tym, co się młodym motocyklistom naprawdę spodobało. W odróżnieniu od Wawelu wszystko jest wręcz perfekcyjnie zorganizowane – nic tylko Tytanów Organizacji z Wawelu wysłać tam na szkolenie, najlepiej z biletem na zjazd w dół bez powrotu.

Na krętej oczywiście bocznej trasie do Niedzicy Lalunia na zaczynających się górkach zaczęła pokazywać swoja prawdziwą naturę. Jej jeden jakże motocyklowo brzmiący cylinderek mimo tylko 250-ciu ccm przy niskiej masie własnej i dobrze zestopniowanej sześciobiegowej skrzyni pozwalał Ferrariemu, na regularne siedzenie mi na kole. Ferrari musze przyznać tu po cichu technicznie jeździ ślicznie w czym zasługa trzyletniej edukacji na motorowerze i 125 ccm popartych moim wrzaskiem i zestawem obelg, co o dziwo dzielnie wytrzymywał.

Debiutant Młodszy czyli Heniogenio jako pasażer spisywał się znakomicie. Choć strasznie cierpiał nie mogąc w kasku mówić, a jest to egzemplarz który przestaje wydawać dźwięki tylko wtedy, kiedy się go zaknebluje. Moje historie przy jego są niczym dwuwiersz przy Iliadzie Homera.

Niedzica. Przy samej zaporze znaleźliśmy rewelacyjny wręcz kemping o standardzie europejskim o nazwie Polana Sosny. Widok na zaporę, dostęp do rzeki, restauracja i jeszcze połowa krakowskich cen. Ma i domki i pole namiotowe. Koncepcja standardu europejskiego upadła bo nie mieli sklepu, a najbliższy był za zaporą jakieś trzy kilosy dalej.

Kilometr od kempingu stoi sobie Zamek w Niedzicy. Ta warownia o bardzo burzliwej historii ( a jakże , dwa razy spalona) słynna stała się przede wszystkim dzięki odnalezionemu w niej testamentowi Inków spisanego językiem Quipu, a który to znalazł się tu na skutek wręcz nieprawdopodobnej historii ucieczki ostatniego wodza Inków Tupaca Amaru do Europy. Jego potomek przebywał na zamku w Niedzicy. Historia to długa i zawiła pełna mordów i zagadek naprawdę godna hollywoodzkiego filmu, na końcu którego w niedzickim zamku wielokrotnie ranny zakrwawiony, ale niepokonany potomek Inków Bruce Willis trzymając  nad sobą amerykańską flagę nuciłby inkaska pieśń: „Oh, say can you see…” a klęcząca przed nim Rihanna robiłaby to, o czym myślicie żeby robiła.

Z zamku rozpościera się fantastyczny widok na zaporę, a już 3 km dalej przystań flisaków zaprasza na niezapomnianą trzygodzinną podróż łodzią po Dunajcu, co oczywiście w celach dydaktycznych zaliczyliśmy. Ponieważ w trakcie spływu nie dzieje się nic, Debiutanci ciutek się znudzili.

 

SŁOWACJA

Wpadliśmy tam trochę przypadkiem, bo do granicy było blisko, a zdecydowanie lepiej jest się przemieszczać mało obciążonymi słowackimi drogami niż walczyć o życie w tej naszej dziurawej dżungli.

Na samej granicy mamy kawałek ładnej motocyklowej trasy wijącej się nad Popradem a potem podjechaliśmy do słowackiej Doliny Śmierci. Czyli miejsca gdzie pod koniec II wojny św. pancerne zagony sowietów wymieniały się poglądami z niemieckimi watahami tygrysów, tak zawzięcie, że po zakończeniu tej dyskusji obie strony nie mogły się doliczyć ze trzydziestu tysięcy chłopa. Niestety głębiej nie wjechaliśmy, bo przed wjazdem był gigantyczny korek Słowaków jadących na dogrywkę, czyli jakąś rocznicową inscenizację tych wydarzeń.

Jadąc w kierunku Bieszczad kilkukrotnie przekraczaliśmy naszą granicę, o czym najszybciej informował nas stan dróg zmieniający się z dywanika na połatane byle jak klepisko. No i na pewno nie wiecie po czyjej stronie było klepisko

 

BIESZCZADY    

O trasach bieszczadzkich, małej i dużej pętli napisano już chyba wszystko. Ale nie napisano – że Bieszczady są motocyklowym rajem, gdzie jazda w słońcu, czy w deszczu wyzwala tyle pozytywnych emocji ile magistrala adriatycka czy alpejskie przełęcze i serpentyny. Motocyklista który nie był w Bieszczadach – nie był nigdzie. A każdy który był, będzie tu wracał.

Nasza motocyklowa mekka nadal jest miejscem którego cywilizacja jeszcze nie zdążyła sobie podporządkować, stąd jadąc w Bieszczady nie należy nastawiać się na luksusy.

Choć musze przyznać, że Bieszczady teraz, a choćby dziesięć lat temu to nie to samo, gdyż obecnie wszyscy bawią się w agroturystykę, zjeść można co krok, a część szutrowych dróg została niestety pokryta asfaltem. Brody w których topiłem kiedyś nawet dość skutecznie siebie i motocykl są obecnie wyłożone betonowymi płytami ,więc zrobiło się wręcz lajtowo, tak że nawet prezesowsko-dyrektorskie obwieszone aluminiakami, rurkami, nawigacjami i halogenikami panienki klasy 1200 Advanture też sobie poradzą  

W ramach atrakcji wycieczka wąskotorową Kolejką Bieszczadzką. Oferuje ona trasę w kierunku Balic oraz w kierunku Przysłupia. Ta pierwsza jest zdecydowanie ciekawsza, ponieważ prowadzi tuż nad samą granicą ze Słowacją przez kompletną dzicz. Aż serce śpiewa. Ja byłem oczywiście zachwycony, Debiutanci za to ziewali.

Wymęczyłem ich więc marszem przez Połoninę Wetlińską. Stop. No może było ciut inaczej. Gówniarze prawie mnie nie zabili swoim tempem marszu. Za sukces uznaje to że obyło się bez zawału.

Polataliśmy też po serpentynach gdzie Lalunia śmigała jak szalona, bez problemu dając radę jechać w parze z V-stromem.  I tak dotarliśmy do tamy na Solinie.

Widok z tamy i sam Zalew Soliński razem wzięte dają widok niezapomniany i zapierający dech w piersiach.  Z drugiej strony jest to miejsce nawiedzane przez autokarowe wycieczki więc w zależności jak się trafi, albo chce się tam posiedzieć albo ma się ochotę stać seryjnym mordercą  gimnazjalistów.

Przerażające w Bieszczadach było to, że nie spotkaliśmy tam ani jednego fotoradaru, przez co czułem się niebezpiecznie, bo nikt mnie nie pilnował żeby nic mi się złego nie stało. Mimo tego skandalicznego zaniedbania ze strony władz wszelkich, o dziwo kierowcy tam spotykani jeździli spokojnie, bo gdzie tu się spieszyć skoro widok goni widok, a i sarnę czy lisa wypatrzeć nie trudno.

 

MISSION COMPLETE

Czas się pakować i w drogę. Najpiękniejsze miejsce w Polsce kuszące tysiącem zakrętów przygody pożegnało nas słonecznie. Jadąc do domu jak zwykle bocznymi drogami zaliczyliśmy zamek Krzyżtopór – i wreszcie widziałem, że Debiutanci ożyli, czyli nie ma to jak wielkie ruiny.

Mimo słabości naszych silniczków nie osiągających  minimalnych (jak wiemy od znawców) choćby stu koni mocy dziesięć godzin później i przeszło siedem stówek dalej podeszliśmy do lądowania w domu kończąc całkiem udaną wycieczkę, którą nie wiadomo jakim cudem przeżyliśmy bez smartfonów, tabletów, ememesów, ba, a nawet bez tabletek uzdatniających wodę.

I tak oto nasza wyprawa motocyklowa, której ekstremalny stopień trudności można porównać jedynie do  zdobycia Śnieżki wyciągiem  krzesełkowym bez prowadzenia relacji on-line na fejsbuku przeszła do historii światowego motocyklizmu.  

PS. Lalunia się awanturuje że chce teraz za granicę.

HOME