Harleyem po Stanach

 

czyli motocyklowy  American Dream

 

siedem Harley-Davidsonów na trasie od Los Angeles przez San Francisco , Death Valley, Las Vegas, Kanion Kolorado, aż po mityczną Yumę na granicy z Meksykiem i San Diego. Jednego dnia + 42° C drugiego skrobanie szronu z motocykli i lód na drodze. Przełęcz na 3200 m n.p.m., a parę godzin później największa depresja półkuli północnej czyli – 85 m. Słoneczna Kalifornia, hazardowo-atomowa Nevada, mroźna Utah i wietrzna i sucha Arizona. A było to tak:

 

Bijąc rekord olimpijski w biegu na 1500 metrów z kaskami i kurtkami motocyklowymi w ręku gnaliśmy z gracją hipopotamów (typową dla Panów w średnim wieku uważających się nadal za 18-to letnich sprinterów) przez lotnisko Heathrow w Londynie na specjalnie opóźniony dla nas samolot do Los Angeles. Finisz osiągnąłem z tętnem chyba ze 400-ta. Uspokoiło mi się dopiero w okolicach Los Angeles. Wszystko przez to, że flegmatyczne brytyjskie linie lotnicze BMI na trasie z Berlina złapały prawie godzinne opóźnienie. Był listopad i anglików zaskoczyła mgła. Ba.

 

Tak więc nasza wizyta w Londynie była najkrótszą wizytą w stolicy jakiegokolwiek Państwa jaką dane było mi przeżyć. Trwała 15 minut z odprawą łącznie. I już lecieliśmy do Ameryki .

Bo wyjechać do USA nie jest łatwo. Jako najlepszy i wierny sojusznik Imperium stawiający się zawsze i wszędzie tam gdzie należy bronić zagrożonej światowej demokracji (czy to przed plemionami małorolnych chłopów z irackiej pustyni czy to przed potęgą niepiśmiennych pastuchów z agańskich lepianek) jak wiadomo podlegamy specjalnemu preferencyjnemu traktowaniu. Czyli : musimy mieć wizę. A to już samo w sobie jest przygodą, którą można opowiadać wnukom.

Aby mieć wizę należy wypełnić przez internet wniosek wizowy – odpowiadając na różne inteligentne i podchwytliwe pytania np: czy zajmowałem się prostytucją? Czy też czy wybieram się do USA szerzyć terroryzm? Oraz wklejając jedyne w swoim rodzaju zdjęcie swojej twarzy o wymiarach określonych co do milimetra (koszt ok. 30 zł). A następnie wpłacić równowartość 140 dolarów (po najkorzystniejszym dla rezerw federalnych kursie na przestrzeni ostatnich 10 lat) jako opłatę za „rozpatrzenie wniosku”. Ale to nie koniec. Otóż musimy spotkać się jeszcze z konsulem USA w ambasadzie w Warszawie i żebyśmy nie stali w długiej kolejce nasz sojusznik umożliwia nam umówienie spotkania na określony dzień i godzinę. Przez infolinię 0700 za 4,88 zł netto za minutę. Połączenie trwa około kwadransa i odniosłem wrażenie, że Panu z drugiej strony się nie spieszyło.

Do ambasady wchodzi się niczym do oblężonej fortecy i nawet gazety się nie wniesie. Za to od razu pobiorą nam odciski palców. Potem trzy godziny czekania na spotkanie z konsulem w kolejce, z której każdy za 150 oczekujących został również umówiony przez tą samą infolinię na tą samą godzinę co Ty, i po wymianie uśmiechów i uprzejmości przez pancerną kuloodporną szybę z Konsulem dostajemy (bądź nie) wizę do oazy wolności. Oj zapomniałem: zabierają nam jeszcze paszport i przysyłają po tygodniu z wklejoną wizą. Nie muszę dodawać, że amerykańską firmą kurierską na nasz koszt. Z jakieś kolejne pięć dych.

Jeżeli nie czujesz się jeszcze ostatecznie upokorzony to już na granicy amerykańskiej wypełnić będziesz musiał jeszcze dwa formularze (tylko dla nas), a czy ostatecznie wpuszczą Cię do Stanów zdecyduje o tym rozmowa z urzędnikiem emigracyjnym na lotnisku, który zależnie od tego czy żona go rano ucałowała, czy też pogoniła patelnią zdecyduje w ramach wypełniającego go nastroju, czy Twój pobyt w Stanach będzie trwał dłużej czy też ograniczy się do zwiedzenia strefy przylotów.

Tak zachęcony po równolegle trwających miesięcznych żmudnych negocjacjach z różnymi firmami oferującymi wynajem motocykli w USA zameldowałem się z kolegami na początku listopada u dealera Harley Davidsona w Los Angeles.

I tu miłe zaskoczenie. Motocykle prawie nowe, (a z racji poziomu prezentowanej techniki nadające się przy tym od razu do muzeum), pięknie przygotowane czekały na nas w rzędzie lśniąc chromami.

Mimo listopada Kalifornia przywitała nas słońcem i temperaturami między 20° a 25°C. Po rundce kwalifikacyjnej (a tak, tak – każdy musiał pokazać dealerowi, że umie jeździć, co wcale nie było takie oczywiste, bo jeden z kolegów miał prawo jazdy kat. A całe dwa tygodnie) grzmiąc silnikami o pojemnościach samochodowych wytoczyliśmy się z godnością z Los Angeles. I poszliśmy słynną (choćby z „Absolwenta”) wiodącą nad samym Pacyfikiem drogą nr 1 w kierunku San Francisco.

Ponieważ nasza grupa w swej większości nie należała do zbyt doświadczonej w dziedzinie turystyki motocyklowej, a już (oprócz jednego za to skrajnego przypadku w postaci Przewodnika Stada) do grona harleyowców w ogóle, więc po górskich zakrętach Jedynki toczyliśmy się w tempie kontemplacyjnym. Ba, momentami w zakrętach toczyliśmy się takim tempem, że mój syn swoim motorowerem osiągającym 80 km/h po prostu by nas zdeklasował.

Cechą charakterystyczną naszej Grupy Rekonstrukcyjnej udającej Hareyowców,  samorzutnie ochrzczonej mianem „Night Riders” (w sensie dosłownym - z racji permanentnego kończenia każdego dnia jazdy w nocy) stały się liczne postoje poświęcone obfitym posiłkom owocujących drzemkami (też w sensie dosłownym) na motocyklach w trakcie jazdy. Okazało się również szybko, że istnieje zwarta dobrze zorganizowana podgrupa, która na hasło „jest wi-fi!” traciła kontakt z rzeczywistością oddając się na każdej stacji benzynowej surfowaniu w internecie przy użyciu swoich I-phone-ów i tego typu zabawek.

Jedynkę porównać można do Drogi Adriatyckiej ciągnącej się wzdłuż wybrzeża Chorwacji. Tylko, że jest szersza i o wiele łatwiejsza. Na tyle, że Harley-e, które nie bardzo kochają ciasne górskie zakręty spokojnie sobie radziły. Widoki obłędne, mimo listopada ciepło, prędkość spacerowa.

Highway nr 1 to chyba ideał drogi motocyklowej. Uczucie towarzyszące jeździe wzdłuż wybrzeża Pacyfiku i widok drogowskazu z napisem „San Francisco 450 mil” sprawiły , że miałem uczucie jakbym śnił. Najlepszy motocyklowy sen.

I tak drugiego dnia doczłapaliśmy do Zamku Hersta czyli wielkiej posiadłości magnata prasowego, która gościła nawet Chaplina, Churchila czy Shawa. Posiadłość można podsumować krótko: Imperium Kiczu, ale zobaczyć w celach poznawczych warto.

Najbardziej interesująca jednak dla mnie była prywatna plaża magnata z pięknym długim molo, gdzie po cichutku korzystając z braku kogokolwiek wykąpałem się w Pacyfiku w stroju bardzo swobodnym. I tu odkrycie: ocean nawet kiedy jest spokojny generuje paru metrowe fale, których prąd powrotny po odbiciu od brzegu potrafi wręcz przewrócić dorosłego człowieka.

 A potem na odcinku 145 mil nazywanym Big Sur zaczęły się prawdziwe serpentyny, które spowodowały, że po 10 godzinach jazdy i 12-tu postojach na zdjęcia, jedzenie i przebieranki mieliśmy nawinięte na koła całe 300 km.

Jeżeli ktoś będzie kiedyś poszukiwał definicji dla pojęcia „Easy Rider” to w tej kategorii nasza grupa uzyskała czarny pas.

W każdym razie po kilkunastu godzinach jazdy przejechaliśmy łącznie 430 km. Była już 23-cia i na wjeździe San Francisco zasnąłem w trakcie jazdy (pierwszy raz w życiu). Efekt budzenia się dwa pasy dalej na autostradzie jest przeżyciem jedynym w swoim rodzaju. Naprawdę. I gorąco takich wyczynów nie polecam.

San Francisco. Strome ulice, tramwaje, Alcatraz, San Quentin i mosty z Golden Gate na czele. Wszystko jak na filmach. Ciepło, słonecznie, czysto. Pojawił się też mój kolega mieszkający od 11 lat w Stanach Jarek Urbaniak na swoim Kawasaki Vulcan-ie o pojemności 1,8 litra. Taka motocyklowa Godzilla. Jarek i jego żona Marzena pomogli mi pozałatwiać motocykle na ten wyjazd. Bez ich pomocy przepłacilibyśmy sporo.

Kolega dołączył na dwa dni do naszej grupy dzięki czemu zobaczyliśmy więcej i poruszaliśmy się po mieście sprawnie i szybko. Jarek zaprowadził nas też później do Parku Narodowego Yosemite, ale o tym później.

Wróćmy do San Francisco. Największe  wrażenie wywiera jazda gigantycznymi mostami. Najpiękniejszy jest oczywiście Golden Gate nazywany również mostem samobójców. Skoczyło już z niego 2000-ce ludzi. Ale uwaga: 500-set przeżyło. Patrząc z góry jak i z panoramy roztaczającej się z pobliskiego wzgórza aż trudno uwierzyć, że można przeżyć taki skok. A jednak.

Drugi most - Oakland Bay Bridge ma przeszło 12 km długości i to, co najbardziej szokuje to jego dwie kondygnacje. Na jednym poziomie jadą auta w jedną stronę, a pod nim jest drugi poziom, na którym jadą w przeciwną. I to na 5 pasach.

Oba są stare i pochodzą z lat 30-ych ubiegłego wieku. Obliczono je na 200 lat. Co ciekawe –na Golden Gate pracuje na okrągło ekipa malarzy. Jak skończą – zaczynają od początku. Cóż – sól morska unosząca się w powietrzu jest po prostu bezlitosna dla stalowej konstrukcji.

 I tak oto prowadzeni sprawnie i szybko przez Jarka pognaliśmy w kierunku Parku Yosemite. Ażeby tam się dostać, należy wjechać w niezłe góry, w które niestety wjechaliśmy już wieczorem. Na górskim dojeździe do wjazdu do Parku w sposób niezaplanowany doszło do porównania parametrów jezdnych Vulcana i Road Kinga na odcinku jakiś 25 km. Cóż. Górą i to jak i gdzie chciał był japończyk. Tam gdzie HD ze swoim rozbujanym tyłem po prostu wylatywał z zakrętu Kawasaki przemykała z gracją sarenki, a różnica w sposobie oddawania mocy nasuwała mi skojarzenia raczej pojedynku motorynki z motocyklem, a nie dwóch niby równorzędnych ciężkich i wielkich potworów. Road King w tym tej kategorii królem ani nawet książątkiem się nie okazał. Ale trudno, żeby w fabryce dano mu nazwę „Chłopiec do bicia”. Natomiast słowo Wulkan w nazwie Kawasaki jest jak najbardziej uzasadnione.

Warto w tym miejscu wspomnieć, o tym jak się w Stanach jeździ. Otóż jeździ się najlepiej i najbezpieczniej na świecie. I nie chodzi tylko o jakość dróg, ich szerokość czy przewidywalność promienia łuków w zakrętach.Chodzi o coś zupełnie innego.

O kulturę jazdy kierowców samochodów, tolerancję Policji i czytelne oznakowanie dróg poprzez minimalizm w stosowaniu znaków. W Stanach nie ma ukochanych u nas rond. Ani jednego. Dlaczego? Bo Amerykanie nie widzą powodu żeby sztucznie tworzyć korki. Nie istnieje też pojęcie znaku „ustąp pierwszeństwa” Po prostu przed każdym skrzyżowaniem bez świateł są namalowane na jezdni znaki STOP. I co dalej? Dalej obowiązuje zasada: kto dojechał pierwszy, ten ma pierwszeństwo. U nas skończyłoby się to karambolami , ba i rękoczynami, a u nich wszyscy grzecznie się przepuszczają, nikt, ale to nikt nie zatrąbi…i to działa.

Ilość znaków stawianych poziomo jest tak mała, że na całej przeszło 4-ero tysiąc  kilometrowej trasie widziałem ich może z kilkadziesiąt. U nas tyle może stać na 300 metrach drogi. Amerykanie uważają że kierowca nie chce się zabić, ma swój mózg i ma go używać. U nich ruchu się nie zwalnia szykanami, muldami, słupkami (a chyba niedługo karabiny maszynowe też ustawią). Oni ruch upłynniają, likwidując wszystko, co mu przeszkadza. I to działa, bo kierowcy nie jeżdżą zestresowani sztucznymi utrudnieniami wyrastającymi nagle na drodze.

Różni nas jeszcze poziom tolerancji kierujących. W Stanach można się elegancko wywalić na środku skrzyżowania (co jeden kolega zrobił) i nikt nie ma pretensji, że ciężka maszyna leży i chwilę to trwa nim się ją przy czyjejś pomocy podniesie. O tym, że przestrzegany jest każdy znak i linia nie muszę pisać. Ale nie oznacza to, że jeżdżą wolno. O nie. Jeżdżą zdecydowanie.

W Stanach nie stosuje się też prawie znaków opartych na piktogramach. Są tylko słownie napisane nakazy czy zakazy. A jeżeli złamiesz zakaz to pod znakiem masz napisane ile to cię będzie kosztować. Np. parkowanie na kopercie dla inwalidów 250 $, przekroczenie prędkości na autostradzie w Arizonie minimum 500$. Ale uwaga – nie ma fotoradarów takich jak u nas. Ani jednego. Ograniczenia prędkości na drogach (międzystanowych 60 mil/h (ok. 100km/h), autostradach 75 mil/ (120km/h)) są skrzętnie przez kierowców przekraczane o ok. 15 mil/h (ok.25km/h). Taki jest niepisany margines tolerancji Policji.

Ale jak pomkniesz z prędkością 100 mil, to kiedy cię złapią od razu lądujesz w areszcie i potem przed lokalnym sędzią.

Trzeba też uważać kiedy jest się turystą. Ponieważ nie istnieje pojęcie mandatu gotówkowego ląduje się od razu przed obliczem sądu. A to zajmuje czas i kosztuje więcej.

Z tym, że odwrotnie jak u nas w Europie, gdzie generalnie policje (szczególnie z naszego obszaru) wykazują zero tolerancji dla obywateli innych państw łupiąc ich bezlitośnie przez wykorzystywanie nieznajomości lokalnych przepisów drogowych - Amerykanie wykazują się tu też ogromną tolerancją. Mieliśmy przypadek chwycenia jednego kolegi na jeździe bez kasku – pouczenie, zauważył nas policjant na motocyklu, że nie zatrzymaliśmy się jako grupa na „stopie” i co? Podjechał do ostatniego, otworzył kask i tylko pouczył. Wszystko w trakcie jazdy – bez zatrzymywania. Że nie wspomnę już o odwiezieniu do hotelu w nocy naszego kolegi który „trochę” za ostro się zabawił w jakimś klubie w Las Vegas (co zresztą powtórzył w San Diego – z tą samą reakcją miejscowej Policji).

Natomiast Amerykanin wjeżdżając w Europie na autostradę natychmiast doprowadziłby do kraksy. Kierowca włączający się do ruchu na autostradzie musi ustąpić pierwszeństwa nią jadącym – stąd długi pas do włączania się do ruchu, a w Stanach jest odwrotnie. Johnny wjeżdża na autostradę bez pardonu i od razu włącza się do ruchu. A jadący prawym pasem muszą go wpuścić.

Może warto jeszcze wspomnieć o tankowaniu motocykla. Są dwie opcje. Płacisz kartą to pierwsza. Ale musisz poradzić sobie z terminalem kart zamontowanym przy każdym dystrybutorze. Sądząc po ilości lampek i guziczków można przy okazji tankowania niechcący zamienić w pył Moskwę czy Pekin. Druga opcja – płatność gotówką. Ale z przedpłatą. Czyli - tankujesz tyle, za ile gotówki pozostawiłeś u ichniego pompiarza. Przepraszam: Gas Station Account Managera. Bo tu każdy jest menedżerem.

Wróćmy do podróży. Yosemite. Była noc, zimno, na granicy zero stopni a spanie na campingu w dużych białych płóciennych namiotach. Ale z łóżkami. Zimno zniwelowały odwiedziny naszego dobrego przyjaciela Jima B., a zmęczenie dokonało reszty. Misie chyba w nocy nie przyszły. A właśnie – przed każdym namiotem stała metalowa skrzynka, do której obowiązkowo należało schować całe jedzenie i picie. Oczywiście po to żeby uniknąć w nocy wizyty niedźwiedzia. A taki miś podobno potrafi nawet dobrać się do wnętrza samochodu - jeżeli wyczuje jedzenie. Park Yosemite jest drugim co wielkości amerykańskim parkiem narodowym o obszarze porównywalnym do Bieszczad. Różnica jest w wysokości gór Tu sięgają blisko czterech kilometrów.

My skoncentrowaliśmy się na zobaczeniu sekwoi. Są takie, przez których wydrążony środek można przejechać samochodem. A największa „Grizzly Giant” ma 2700 lat , mierzy 65 metrów (czyli 20 pięter) i ma 9 metrów średnicy - czyli jak policzyłem, przeszło 28 m obwodu. Stojąc między sekwojami czułem się jak krasnoludek. Co ciekawe kora tych drzew jest jakby wykonana z korka. Pod dotykiem ugina się na 2-3 cm i potem wraca. Takie drzewo jest ze względu na wymiary praktycznie nie do sfotografowania. Chyba, że jakimś bardzo ale to bardzo szerokokątnym profesjonalnym obiektywem.

Ponieważ nasza dalsza droga wiodła w kierunku Death Valley nastał czas pożegnania się z Jarkiem, który wracał do San Francisco. A, że trochę musieliśmy pogadać, więc musiałem potem ostro poganiać Harley-a aby dogonić grupę, co dało okazję do lekkiego poszalenia po szerokich łagodnie pofilowanych górskich winklach Oczywiście w ramach raczej dość skromnych możliwości jakimi HD dysponuje w tym sposobie jazdy. Generalnie sprzęt ten stworzony jest do toczenia po długich prostych z umiarkowaną prędkością i ostrzejsza jazda go bardzo męczy, a na dłuższą metę jest wręcz niemożliwa z racji przegrzewania się silnika. I to nawet przy dość niskich temperaturach.

W każdym razie jadąc przez góry Sierra Nevada (tak, tak – w Hiszpanii też jest takie pasmo w Andaluzji) znaleźliśmy się na przełęczy na wysokości 3200 m. n.p.m. Chłód i śnieg przy drodze towarzyszyły nam aż do zjazdu z gór. A potem nagle zrobiło się gorąco – co oznaczało że wjechaliśmy do Nevady i zbliżamy się do legendarnej Doliny Śmierci.

Oczywiście standardowo do motelu dotarliśmy w nocy. I tu niespodzianka – jest połowa listopada, 23-cia, a temperatura w okolicach +30ºC i piękny odkryty basen.

Leżąc na plecach w wodzie na kompletnie pustym o tej porze basenie, w nocy na środku pustyni i podziwiając wśród ciszy na przezroczystym niebie miliony świecących gwiazd, oddawałem się właśnie filozoficznym rozmyślaniom nad tym i owym, kiedy nagle ujrzałem pędzącego z rykiem do basenu Borata. Za nim drugiego i jeszcze jednego. Trzech Boratów. Byłem trzeźwy i przytomny.

To nasi wspaniali koledzy w pięknych oryginalnych zielonych strojach kąpielowych jakiego używał w filmie Borat pędzili z gracją stada słoni przez motelowe podwórze w kierunku basenu. Zaiste warto było jechać do Stanów żeby zobaczyć ten widok, aczkolwiek zdjęcia nie nadają się kompletnie do publikacji.

Rano okazało się, że nasz motel jest położony naprzeciwko malutkiej stacji benzynowej, a wokoło rozciąga się pustka. Na horyzoncie góry. Przed nami droga.

A więc śniadanie.

A warto wspomnieć, że w amerykańskich motelach typu bed & breakfest rano gościom funduje się w cenie tzw. „śniadanie kontynentalne”. Widziałem już oczami wyobraźni pachnąca jajecznicę, chlebek z masełkiem i gorącą herbatkę, ale nie. Oj nie, nie.

Tu „śniadanie kontynentalne” wygląda ciut inaczej. Amerykanie na śniadanie piją lurowaty wyciąg z czegoś co było tydzień temu  kawą, do tego 100 ml soczku z kartoniczka, ew. w wariancie luksusowym 100 ml mleka i płatki pamiętające prezydenta Lincolna. Oraz gwóźdź programu: słodkie ciastka. Udające ciasto francuskie, a tak naprawdę nadziewanych pastą do zębów i wykonane z mieszaniny gipsu, cementu i kleju atlas. Na koniec dla wyglądu pokrytych dla koloru lekko żółtym sidingiem. I tak jest wszędzie. Ciasteczka te oczywiście wyjmowane są z celofanowych woreczków, w których spoczywają już tyle czasu, ze po wyjęciu należy uważać, aby same nam nie uciekły.

Amerykańskie jedzenie. Napisano o tym już nawet książki, więc nie będę się rozwijał, ale powiem tak: człowiek prawie nic nie je, a zaczyna tyć od pierwszego dnia pobytu.

Podstawą żywienia są Fastfoody. Najróżniejszych sieci. W supermarketach nie kupisz praktycznie nic świeżego. Wszystko jest w pudełkach, torebkach kartoniczkach - do przygotowania w mikrofali.

Oczywiście są restauracje gdzie normalnie zjesz, ale będzie tam bardzo drogo i będziesz długo czekał.

Na amerykańskiej wsi króluje Mc Donald i lokalne knajpki oferujące ogromne steki i inne dziwne mięsa, ale kompletnie bez świeżych warzyw. Wszystko ocieka wręcz tłuszczem. Widziałem nawet chińszczyznę, która zamiast w wooku robiona była na gorącej płycie na starym śmierdzącym oleju, co jest swoistym mistrzostwem świata. A co do mięs stosowanych do różnego rodzaju hamburgerów (w przeciętnej knajpie menu składa się z 60 ich rodzajów i jednej sałatki) to po zestawieniu sobie ich smaku z permanentnym brakiem kotów na ulicach można nabrać pewnych podejrzeń.

Nasza niby tłusta polska kuchnia przy tym, co jedzą amerykanie to jest super light zdrowa dieta. Porcje są gigantyczne, no i oczywiście pije się wiadra coca- coli oraz dorzyna swoje serca wszelkiego rodzaju napojami „energetycznymi”.

Czy amerykanie są grubi? Poza dużymi miastami gdzie widać, ze biegają, jeżdżą na rowerach i panuje wręcz moda na „trzymanie” sylwetki, w miasteczkach i wioskach amerykańskiej prowincji królują ludzie roztyci. Przeszło połowa dzieci ma widoczną nadwagę. I co ciekawe królują w tym biali. Reszta narodu (a ta „reszta” na południu Stanów to blisko połowa populacji) w najróżniejszych odcieniach koloru skóry trzyma się o wiele lepiej.

Tak więc, po pożywnym kontynentalnym śniadaniu ruszyliśmy do serca Doliny Śmierci. Death Valley przywitała nas mimo listopada +42ºC co spowodowało, że rozbieraliśmy się z czego kto mógł. Latem do Doliny motocykle potrafią być nie wpuszczane. Temperatura dochodzi do +60ºC i Policja zawraca motocyklistów wpuszczając tylko klimatyzowane auta. Tym niemniej zapewne wysoka temperatura sprawiła, że kolega (nazywany UFO z racji swoich różnych pomysłów nie z tej planety) wyświetlił się nagle z jedynego na pustyni sklepu z blisko dwumetrowym grubym kijem wyglądającym jak kij od szczotki, na którymś ktoś lutownicą wypalił napis Death Valley. Taka pamiątka za 15 dolcy. Na pytanie jak chce to wieźć odparł z dumą, że sprzedawczyni zapewniła go, że ów kij jest składany. Na pytanie: a jak jest składany? Pooglądał i stwierdził, że nie jest faktycznie, ale niezrażony tym odkryciem dodał, że da się go mimo to umocować do motocykla. No i dało. W pionie. A słońce mimo ranka stało wysoko i w głowę świeciło.

UFO podróżował z tym kijem aż do końca podróży i dopiero tuż przed odlotem dał się przekonać do tego, że do samolotu go z dwumetrowym drągiem raczej nie wpuszczą.

Jazda Doliną Śmierci przypomina ujęcia z westernów. Niekończąca się pustynia, a wokoło otaczające ją góry oraz wyschnięte tysiące lat temu jeziora. Powietrze stoi, wręcz paruje z gorąca. To miejsce biały człowiek pierwszy raz odwiedził dopiero 160 lat temu.

Rozkoszując się jazdą pustymi prostymi ciągnącymi się gdzieś hen, aż po horyzont w palącym słońcu docieramy do najlepszego punkt widokowego Zabriske Point, z którego rozpościera się fantastyczna panorama na Golden Canyon. A potem zaliczamy największą depresję zachodniej półkuli czyli -85 m. poniżej poziomu morza.

Niesamowicie wygląda górujący gdzieś wysoko nad nami zamocowany na zboczu góry duży znak z napisem: „poziom morza”. Buty mamy białe od soli leżącej na dnie doliny, a gardła wyschnięte do cna z powodu niesamowicie suchego powietrza.

I wtedy niczym fatamorgana wyrasta przed nami jeep z młodymi japonkami, które zupełnie za darmo częstują nas oryginalnym japońskim piwem Saporro. W dodatku zimnym - z lodówki samochodowej. Szczerze mówiąc, to ograbiliśmy je z niego doszczętnie. Wiele tego nie było, ale każdy łyk w tych okolicznościach był na wagę złota.

Pokonując kolejną 30-to kilometrową prostą zobaczyliśmy  nagle widok jak z westernu. Prawdziwe wozy osadników zaprzężone w muły oraz kowboje na koniach powoli posuwali się konwojem przez pustynię. To nie była fatamorgana. To się działo naprawdę.

Oczywiście zatrzymaliśmy się. Oni też. Właśnie szukali miejsca na obozowisko. Ludzi ci bawili się (niektórzy od 40 lat) w osadników podróżując, co roku niczym ich pradziadowie wozami po pustkowiach. A że świat jest mały, to starsza ale żwawa pani dosiadająca pięknego konia o imieniu Silver okazała się być z pochodzenia ..Polką. Jej babka pochodziła jak ładnie powiedziała „from Plock”.

I tak oto spotkały się dwa światy. Koni prawdziwych z wierzchowcami mechanicznymi. Niesamowite spotkanie. Brakowało tylko Indian, no ale nie można mieć wszystkiego.

Trzysta zdjęć i jakieś 200 km dalej wieczorem wtoczyliśmy się z rykiem silników (co Harley-om wychodzi najlepiej) do Las Vegas. I było warto wjeżdżać po zmroku.

Tysiące neonów. Ekrany ciekłokrystaliczne o wysokości 10 pięter, ferie barw, świateł, grająca wszechobecna muzyka - niczym jeden wielki lunapark. Pierwszy raz cieszyłem się, że stoję w korku, bo mogłem spokojnie podziwiać całe to show. Zresztą w trakcie jazdy tak kręciłem głową na prawo i lewo, że byłem o pół sekundy od przyładowania w autobus.

Nasz hotel – najtańszy i najskromniejszy jaki dało się znaleźć o skromnej nazwie Imperial Palace miał „tylko” 2640 pokoi. Tak. 2640. I naprawdę nie był największy.

Oczywiście wszędzie kasyna, automaty do grania, bary, dyskoteki i najróżniejsze atrakcje obliczone na wyciąganie maksymalnej kasy od ludzi.

Nasza grupa miała wcześniej zarezerwowane bilety na koncert w Coloseum – czyli tej w tej sali w której przesz rok śpiewała Celin Dion. Ponieważ UFO nie chciał na niego iść gdyż wolał poszaleć „na mieście” odstąpił mi tanio bilet i tak zupełnie w niezaplanowany sposób wylądowałem na koncercie… Roda Stewarta. Serio. ON jeszcze żyje! Cóż, jacy z nas Harleyowcy – taka muza, ale co tam.

Koncert był perfekcyjnie przygotowany. Wszystko mistrzowsko zaplanowane, po najdrobniejszy szczegół, gest, piosenkę i bis. I wynocha, bo za pół godziny Rod ma następny koncert w tej samej sali. Emocji za to zero, ale z ciekawością patrzyłem na to jak ochrona usadzała na miejscach starsze panie (no cóż…fanki Stewarta są już w wieku emerytalnym), które w pierwszym rzędzie chciały wstać i poskakać trochę pod sceną, kiedy ich idol charakterystycznie poklepywał się przy refrenach w pośladki. A tu wstać nie wolno. Proszę usiąść z powrotem na wózku – bo zasłania Pani widok innym. Niczym w kinie albo w teatrze. Najlepszy z całego koncertu był darmowy drink na do widzenia.

Za to na zewnątrz Las Vegas tętniło nocnym życiem.

Najbardziej zapadł mi w pamięci pokaz fontann rozmieszczonych na przeszło trzy hektarowym sztucznym stawie przed jednym z najbardziej luksusowych hoteli na świecie – Bellagio. Z 1200 dysz wystrzeliwuje tu na przeszło 30m wysoko podświetlana 4,5 tysiącami świateł woda zsynchronizowana z puszczaną muzyką. Żeby to zobaczyć naprawdę warto do Las Vegas przyjechać.

Oczywiście wszędzie coś się dzieje i naprawdę można się tutaj zabawić w każdy możliwy sposób. Nam na wiele więcej czasu nie starczyło, za to dnia następnego zdążyliśmy zwiedzić muzeum broni atomowej.

Poligon atomowy w Nevadzie znajduje się zaledwie 100 km od Las Vegas. Dokonano na nim blisko 1000 próbnych wybuchów jądrowych, z czego ok. 120 naziemnych.

Porażające w tym muzeum było to, że Pani (była pracownica poligonu) z przejęciem i zachwytem opowiadała jak to naukowcy kombinowali jak skutecznie rozpieprzyć cały świat na kawałki. Był nawet guzik, który dla zabawy można było nacisnąć i włączała się wtedy symulacja wybuchu atomowego. To muzeum nie było wybudowane „ku przestrodze”. Oni się chwalili w nim swoją siłą i potęgą niszczenia. . Jakiś absurdalny koszmar.

Z Las Vegas pomknęliśmy w kierunku Utah chcąc dotrzeć do Zion Parku, czyli miejsca gdzie skały są pomarańczowe. Skończyła się nam tam dobra pogoda i zaczęło padać. Zrobiło też się zimno, czyli blisko zera. Ale mimo to przejechaliśmy dostosowaną w kolorystyce (!) do pomarańczowych skał droga widokową przez cały kanion parku Zion. Chcieliśmy jechać jeszcze ciut na północ do kanionu Bryce, ale tam już padał śnieg.

W związku z tym, co koń wyskoczy w padającym leciutko deszczu popędziliśmy na południe do Arizony zahaczając o słynną zaporę Glenn Canyon na Lake Pawell. No kolos. I tak znaleźliśmy się w Page, gdzie zdążyliśmy jeszcze zwiedzić oprowadzani przez Indiankę wąską ni to jaskinię ni to kanion z niesamowitymi widokami formacji skalnych. A stąd już było blisko do  Wielkiego Kanionu Kolorado.

Kanion opisany został tyle razy, że sobie daruję. W każdym razie, kiedy stoisz na krawędzi a pionowo w dół są prawie dwa kilometry pustki, a przed oczami masz panoramę rozciągającą się na sto kilometrów ze świadomością, że druga strona kanionu, jest oddalona o blisko 30 km od Ciebie, to można przysiąść ze zdumienia. Przezroczyste powietrze potęguje wrażenie. Był mróz. Na drodze mieliśmy wypełzające momentami z lasu jęzory lodu. Gonił nas cały czas zimowy front, który przykrył już prawie całe zachodnie i środkowe Stany na północ od Arizony i Los Angeles.

Udało nam się dotrzeć na słynną Route 66 - aż do historycznego Seligman znanego z filmu The Cars (tak, tak – tego animowanego o samochodach).

W tym opustoszałym miasteczku żyjącym wyłącznie z turystów podróżujących Route 66 zatrzymaliśmy się w prowadzonym przez niemieckiego emigranta motelu. W telewizji pokazywali zamiecie śnieżne, które doszły już do miejsc, w których byliśmy dzień wcześniej. Mieliśmy duże szczęście.

Seligman to miasteczko, które po wybudowaniu autostrady biegnącej ok. 2 km obok niego (widocznej gołym okiem) umarło z braku przejeżdżających i zatrzymujących się w nim kierowców przemierzających w poprzek Stany. Są dwa czynne motele, jedna stacja benzynowa, mnóstwo opuszczonych budynków i wraków starych samochodów z lat 50-ych 60-ych i 70-ych. Miasteczko wygląda wręcz filmowo, niczym z jakiegoś taniego horroru o zombi.Wśród wraków udało mi się nawet wypatrzeć nieźle zachowane resztki Forda T, czyli pierwszego samochodu na świecie, który był produkowany w systemie taśmy produkcyjnej.

W jedynym czynnym barze o nazwie Black Cat stała, a jakże klasyczna szafa grająca, a klientami było paru sączących whiskey z piwem facetów w kowbojskich kapeluszach, flanelowych koszulach i pikowanych zimowych bezrękawnikach.

W pewnym momencie  siedzący obok mnie przy barze UFO zaproponował ni z gruszki ni z pietruszki żebyśmy się z nimi pobili. Kiedy opanowałem fazę krztuszenia się piwem spowodowane tą ciekawą i kreatywną propozycją na spędzanie wolnego czasu zadałem koledze pytanie: Ale po co? No staryy… taaaaaka pamiątka – odpowiedział patrząc pożądliwie w kierunku kowboi. Ale ponieważ ci dżentelmeni w stojących przed barem pick-upach mieli na całe szczęście widoczne strzelby i karabiny, a na ścianach baru wisiały ich zdjęcia z upolowanymi różnymi zwierzętami, więc udało mi się ten pomysł UFO wyperswadować. Ale coś mi mówi, że gdyby nie te flinty….

Ranek przywitał nas mrozem. Motocykle stały rzędem pokryte warstwą szronu, a nawet lodu zachęcając do natychmiastowej ewakuacji na południe. Co też po ubraniu wszystkiego co tylko się dało na siebie założyć uczyniliśmy.

Obraliśmy kierunek na pograniczną Yumę , czyli jak strzelił na południe zaliczać po drodze odcinek Route 66, gdzie na opuszczonej stacji benzynowej spotkaliśmy prawdziwą stojącą sobie Corvettę z 1957 roku oraz podróżujących w przeciwnym kierunku kilku motocyklistów z ..Brazylii prowadzonych przez.. Portugalczyka.

Im bliżej granicy tym cieplej i ładniej. Po drodze w okolicach Havatsu trafiliśmy na „dni otwarte” dealera mało znanej u nas marki motocykli Victory. Ciekawe i charakterystyczne motocykle produkowane przez Polarisa mogą śmiało konkurować pod względem parametrów i ilości chromów z Harley-ami. Kayo tak się zachwycił monstrualnym modelem turystycznym o gabarytach radzieckiego czołgu, że po jeździe próbnej, aż mu się oczy świeciły.

Prezentacja była ciekawa, a najciekawszy był darmowy catering. Kiedy pomogliśmy pracownikom Victory w uporaniu się z jedzeniem i piciem zalegającym wielki stół nasze zainteresowanie wróciło do Harley-i i naszego celu, czyli Yumy.

Po drodze, już blisko znanego wyłącznie z westernu „15.10 do Yumy” miasteczka mijaliśmy hektary, ba nawet dziesiątki hektarów pól nawadnianych tysiącami zraszaczy, jakie u nas widuje się wyłącznie na ogródkach oraz jadące równolegle z nami gigantyczne pociągi towarowe. Poza nimi krajobraz składał się z piasku, kaktusów i skał. Ponieważ droga na południe to 250-cio kilometrowa prosta, więc można było oddać się kontemplowaniu widoków.

Taki amerykański pociąg towarowy z przodu ciągną trzy albo cztery lokomotywy spalinowe (z racji odległości nie ma tu trakcji elektrycznych), potem jedzie około stu lor, na których ustawione są kontenery o wymiarach dwukrotnie większych od tych znanych w Europie. Ba, na każdej lorze ustawione są dwa takie kontenery jeden na drugim. A na końcu składu pchają go jeszcze dwie lokomotywy spalinowe. Długość składu to ok. 2 km.

Wielkie? Ano wielkie. Tak samo jak wielkie są samochody kempingowe. Amerykańska rodzina jedzie na wakacje kamperem wielkości autobusu ciągnąc za nim na sztywnym holu swojego malutkiego w tej skali jeepa grand cherokke. Więcej - z przodu kampera,  na domontowanym bagażniku stoi sobie zamiast rowerów czy skuterka po prostu trzystu kilowy Harley.

Niemieccy fani caravaningu przemierzający w swoich następcach Panter i Tygrysów Europę po zobaczeniu tego widoku wylądowaliby zapewne swoich psychoanalityków z objawami depresji.

W samej Yumie oprócz tak na oko 70%-owej populacji zamieszkujących ją Meksykanów nie ma nic ciekawego.

Ale dnia następnego w USA miał być świętowany Dzień Weterana, o czym dowiedzieliśmy się rano chcąc wyjeżdżać z motelu – czyli nie da rady, ulica zamknięta, będzie parada. Trzygodzinna.

I w ten oto sposób mogliśmy przyjrzeć się jak amerykanie obchodzą święto, którego próżno by szukać u nas w kalendarzu. Na głównej ulicy zgromadziło się całe miasto. Wszyscy ludzie oczywiście przyjechali samochodami, w których przywieźli kosze z jedzeniem i piciem oraz. przenośne krzesełka, tak, aby czasami nie schudnąć w trakcie parady poniżej 95 kg.

Amerykanie w ogóle wszędzie, ale to wszędzie jeżdżą samochodami. Bardzo szybko można zauważyć, że chodników dla pieszych jest jak na lekarstwo i poruszanie się po amerykańskim miasteczku pieszo jest praktycznie niemożliwe. Często na drugą stronę zawsze szerokiej dwu, czasami trzy pasmowej ulicy pieszemu ciężko się przedostać z braku po prostu przejść dla pieszych.

Charakterystycznym widokiem jest zajeżdżający Ford Mustang (to tutaj popularny tani samochód), który zatrzymuje się na parkingu np. przy poczcie, po czym facet nie gasi silnika, wchodzi do niej na 5 minut, wraca, podjeżdża na tym samym parkingu 20 metrów do jakiegoś sklepu i wykonuje ten sam manewr. Po czym przejeżdża kolejne 30 metrów do fast foodu na trzeci tego dnia lunch.

Ale wróćmy do parady.

Przez trzy godziny defilowali (a raczej wieźli ich na platformach) weterani mniej lub bardziej słusznych wojen, jechały wojskowe ciężarówki, jakieś wozy pancerne, maszerowały najróżniejsze orkiestry, skauci, gimnastyczki, policja, rangersi, straż graniczna, wszyscy Indianie w liczbie 10-icu, którzy przeżyli, jechały też motocykle, miniaturki samochodów, potem zachowane krążowniki szos, miss Yumy i tak bez końca. A wszystko to przy łopocie setek amerykańskich flag. Bardzo ładnie i kolorowo. Wyglądało to niczym nasz 1 maja z 1975 roku, z tym, że nas zganiano na te „parady”, a oni przychodzą sami i to widać bardzo chętnie.

Po zakończonej paradzie mogliśmy wreszcie wydostać się z Yumy. Jadąc wzdłuż granicy z meksykiem i mijając liczne patrole straży granicznej kontrolującej często samochody w poszukiwaniu nielegalnych imigrantów, skierowaliśmy się w kierunku Kalifornii i San Diego.

 I znowu dziesiątki kilometrów prostych. Towarzyszyło nam bardzo suche gorące powietrze i wszechobecny pył z pustyni niesiony od południa poprzez porywisty boczny wiatr. A potem wjechaliśmy do przepięknego i już na pierwszy rzut oka bogatego San Diego. Nocleg mieliśmy wypadł nad samym Oceanem. A tuż obok promenada ciągnącą się przy plaży na długości 20 km, na której można było spotkać skat-ów, rowerzystów, grajków ulicznych i najróżniejszych dziwaków. I niezliczone kluby, w których toczyło się nocne życie miasta.

Obok liczne, wychodzące w morze na sto czasem dwieście metrów mola. Tak duże, że na jednym z nich stały domki letniskowe do wynajęcia.

Obudzony nad ranem migającymi światłami kilku radiowozów odwożących właśnie UFO do motelu z kolejnej udanej imprezy, (której przebiegu jak zwykle nie pamiętał) nie chcąc być skazanym za morderstwo zaliczyłem wschód słońca z efektem specjalnym w postaci widoku dwóch surferów wręcz frunących wśród promieni wschodzącego słońca po falach Pacyfiku.

Zamykając naszą pętlę San Diego drogą nr 5 wzdłuż wybrzeża niespecjalnie jakoś się spiesząc (gdyż nikomu wracać za bardzo się nie chciało) dotarliśmy do Los Angeles. Oczywiście zaliczyliśmy Hollywood, gdzie zgodnie z oczekiwaniami oprócz napisu na wzgórzu oraz alei gwiazd nic więcej nie ma I po oddaniu ku ewidentnemu zdziwieniu dealera HD niepoobijanych calutkich motocykli zameldowaliśmy się na lotnisku.

 A ponieważ UFO wszędzie i zawsze się spóźniał, więc otrzymał informację, że odlot jest dwie godziny wcześniej niż był w rzeczywistości. Dzięki temu genialnemu na pozór pomysłowi o piątej rano zostałem przez kolegę wyrwany ze snu hasłem „gazu, bo się spóźnimy na samolot” i mimo informacji, że to była tylko taka zmyłka zaciągnięty przez niego na lotnisko, gdzie po prześwietleniu nas wszelkimi możliwymi skanerami, rentgenami i czym jeszcze dysponuje jakieś 47 niezależnych agencji pilnujących bezpieczeństwa w samolotach (do poziomu skanowania składu mleka dla noworodka - sam widziałem) zasiedliśmy, jako pierwsi w pustym samolocie.

Startowaliśmy po ciemku o świcie, a w Nowym Jorku z racji przesunięcia czasu lądowaliśmy po zmierzchu. Był to najkrótszy dzień w moim życiu – trwał „aż” 6 godzin. Podróż samolotem przez Atlantyk do Berlina upłynęła bez przygód – nie licząc kubka pełnego wody mineralnej, który niechcący UFO postawił na moim fotelu, a w który oczywiście usiadłem. UFO niewinnie patrząc na mnie przekonująco stwierdził: „No przecież był pusty”. Przeżył.

A w listopadowy szary poniedziałek obudził mnie jakiś huk i krzyk: „Panieee, nic panu nie jest??” To facet dobijał się do drzwi mojego samochodu, w którym zasnąłem na światłach na środku dużego poznańskiego skrzyżowania. Było samo południe, ale dla mojego organizmu trzecia w nocy.

A śniłem taki piękny kolorowy sen o biało-srebrnym dudniącym Harleyu mknącym przez pustynię niekończącą się prostą w kierunku słońca…

POWRÓT