Bikers' Classics 2014

Przeszłość jest naszą przyszłością

 

Tak głosi motto odbywających się od 11 lat zawodów motocykli klasycznych na torze F1 Spa-Francorchamps w belgijskich Ardenach. 500 zawodników, nocny wyścig ze startem Le Mans, sidecary i byli mistrzowie sprzed lat na czele z legendarnym 15-to krotnym mistrzem świata i 10-cio krotnym zwyciezcą TT na Wyspie Man -  Giacomo Agostinim na czele.

  

W pierwszy lipcowy weekend corocznie na bardzo trudnym i szybkim oraz długim (7 km jedno okręcenie) belgijskim torze Spa-Franchorchamps spotykają się miłośnicy motocykli sportowych z lat 70-ych i 80-ych  poprzedniego wieku żeby ścigać się niczym za dawnych lat.

Wskoczyłem więc na motocykl i poleciałem to wszystko zobaczyć. W okolicach Eisenach byłem bardzo zadowolony z faktu że „Mechaniczna Pomarańcza” bardzo mało pali dopóty dopóki nie stanęła z braku paliwa jakieś 2,5 km przed stacją benzynową. Nie zadziałała po prostu kontrolka rezerwy. Shit happens. Ręka opatrzności jednak działała i pierwszy raz w życiu miałem ze sobą rezerwowy zapasowy jednolitrowy kanisterek (a raczej butlę) z benzyną. Dalej już bez przygód lądujemy w Ardenach (całkiem spore pagórki), gdzie jak zeznaje mój przyjaciel Filip z którym od Luksemburga jedziemy w dwa motorki „ luz stary - od pięciu tygodni nie spadła ani jedna kropla deszczu”.

Ściana wody. W całej Europie lampa, a tu leje niczym z myjki wysokociśnieniowej, jest naście stopni i tak całe zawody. Dojeżdżając do toru byłem przekonany że impreza zostanie odwołana. Żadne Moto GP w tych warunkach by się nie odbyło. Zawodnicy spojrzeliby w niebo, zadali pytanie czy jacuzzi jest już open i czy laski z parasolkami tam już na nich czekają i byłby koniec imprezy.

Jednak na torze w padoku praca przy sprzętach szła pełną parą, kończyła się sesja treningowa, a dobrze zapowiadający się młodzi zawodnicy z siwymi brodami nic sobie z tego nie robili. Od razu poczułem prawdziwy hardcorowy klimat, taki jak na TT na Wyspie Man, gdzie żywa legenda tych zawodów - Guy Martin na pytanie dziennikarza czy widziałby w tych zawodach chłopaków z Moto GP odpowiedział: „to nie jest impreza dla pedałów z południa”.

Oczywiście nie chodziło o orientację seksualną.

Leje? Wieje? Grzmi? Trudno. Zakładamy opony na deszcz i ognia. Ale fakt – przyjechała cała Europa oprócz Hiszpanów, Włochów i Portugalczyków.

Bikers Classic rozgrywane jest w trzech kategoriach. Motocykli do 1000 ccm , klasa GP 500 oraz sidecary. Najciekawsza jest ta pierwsza klasa – stratuje tu ok. 350 zawodników. Eliminacje na najróżniejszych motocyklach dwu i czterosuwowych trwają cały dzień. Potem startuje klasa GP 500 czyli odpowiednik dzisiejszej klasy Moto GP oraz sidecary. Wieczorem przed głównym biegiem odbywa się parada – wyobraźcie sobie 500 motocykli i sidecarów z których każdy grzmi pow. 130 dB (o tak … w tamtych czasach na torach nie myślano o normach głośności, a ekoteroryści jeszcze się nie urodzili) jadących razem…. aż mi się płakać ze szczęścia chciało jak facetowi zaraz po rozwodzie.

A potem ci szaleńcy montują do swoich sprzętów wielkie staromodne ogromne okrągłe reflektory (niektórzy usztywniają je… panzertaśmą) i punktualnie o 20-ej odbywa się finał. Czyli wyłonieni w eliminacjach najwięksi wariaci (i..wariatki..bo kobiety jadą też i to jak!) startują do uwaga: czterogodzinnego nocnego wyścigu. Start odbywa się w stylu Le Mas, czyli motocykle stoją w poprzek toru, zawodnicy wybiegają z boksów, muszą je samodzielnie odpalić i jadą. Pit stopy wyglądają tak, że zawodnik sam sobie tankuje motocykl – nikt mu nie może pomagać. A wszystko to na maszynach które mają 30-40 lat, dysponujących zawsze nadmiarem mocy nad możliwościami podwozia i hamulców. I żadnych kontroli trakcji, ABS-ów, sresów i komputerków. A leje cały dzień równo.

Na żadnych zawodach nie czułem takiej adrenaliny jak tam. Świeciły mi się oczy, język na wierzchu, a z nosa leciały smarki. Kiedy wszedłem do padoku dla zawodników jęknąłem przyklękając bo otworzyła sie przede mną istna Świątynia Motocykli - znalazłem się w istnym raju.

Pół tysiąca maszyn, rozebranych, regulowanych, mechanicy, zawodnicy, baterie zegarów, pod nogami narzędzia i można między nimi po prostu ot tak sobie chodzić. Pogadać, dotknąć , posłuchać, pomóc kolesiowi który okazuje się być byłem mistrzem świata dokręcić koło… a wokół na wyciągnięcie dłoni dudniące sześciocylindrowe szóstki, boksery – ba..ustawione wzdłużnie!, fałki.. czwórki…rozebrane sidecary…. Raaaaajjjjj , ja tu zostaje…dajcie mi cokolwiek, starego Junaka ..ja też tak chcę… takie i inne myśli galopowały mi przez głowę kiedy mijałem  Moto Guzzi Le Mans, Hondy Bol D’or, Magnum, Ducati 900 NCR, Kawasaki GPZ1, Bimoty, Moto Morini, BMW i dziesiątki innych wynalazków.

I cudowne było to że w padoku nie było…ani jednego laptopa, komputerka – po prostu nic elektronicznego. Najbardziej zaawansowanym narzędziem była bateria zegarów do synchronizacji przepustnic i ucho mechanika regulującego takiego sześciocylindrowego potwora po prostu na słuch. I to się tutaj nie zmieniło od 40 lat. Myślę że jakby jakiś koleś wyciągnął z kieszeni smartfona to za profanację  ciągnęliby go podczepionego za pewną część ciała do motocykla dookoła toru.

Zaskakujące było też to, że wśród zawodników było sporo kobiet. Na torze były mocno widoczne – to te sprzęty z warkoczami (taka moda), które po prostu nigdy nie odpuszczały. Należy dodać, że wszyscy ścigali się w tych strugach deszczu z niespotykana wręcz pasją i zacięciem, po to żeby po wyścigu pomagać sobie nawzajem w boksach przy maszynach.

Tak kiedyś wyglądał sport motocyklowy. Czyż nie pięknie? A kto wygrał? A czy to ważne? Oni wszyscy wygrali.

Obok toru odbywała się w tym czasie wielka giełda wszelkich motocyklowych staroci z epoki, były koncerty a kemping mimo deszczu tętnił życiem i wielką imprezą. Mimo zwiedzenia całego parkingu motocykli nie spotkałem ani jednego sprzętu z kraju, co potwierdzili organizatorzy. Aż dziwne.

Ponieważ byliśmy w Ardenach więc nie obyło się bez szybkiego zwiedzenia miejsc walk aliancko-niemieckich z czasów II w.św. W Bastogne jest ciekawe muzeum a po drodze spotkaliśmy też…prawdziwą oryginalną Panterę. I tak jakoś tak wyszło, że w ten weekend wleciało 2,5 tyś km.

Przeszłość jest przyszłością. Dlatego za rok tam wracam. Ktoś się zabierze?

HOME