Goniąc Alpejskie Wiraże 2013


Najbardziej lubię  górskie serpentyny i naprzemienne zakręty. Lubię je brać tak naprawdę na ostro. Na pełnym gazie z maksymalnymi hamowaniami i odkręconą manetką do końca na każdym wyjściu z zakrętu. To mnie kręci. Ba, uwielbiam to. Bez zbędnych postojów, bez czekania aż ktoś coś zwiedzi,  bez kawek i pstrykania co chwilę zdjęć.  Czy świeci słońce, czy pada, czy jest zimno czy gorąco. Kocham jeździć. Jestem do tego stworzony. Jestem V-stromem, jestem Mechaniczną Pomarańczą.

Garaż jest jak więzienie, a długi postój boli jak redukcja bez sprzęgła. Jest środek lata , gorąco jak w maglu i czuje wlotami powietrza że deszczu nie będzie co najmniej tydzień. Wszystko we mnie aż kipi, tak mi się chce wyrwać w trasę. Najlepiej taką bez końca, choć wiem że to niemożliwe, ale choćby w jakąkolwiek i dokądkolwiek. Czy on tego nie widzi, że marnujemy czas nie jadąc? W taką pogodę?? Ten mój drajwer ma generalnie jakieś masochistyczne upodobanie do jeżdżenia w deszczach i burzach, więc w sumie skoro mamy 38 stopni na plusie to nie powinno mnie aż tak bardzo dziwić to, że stoimy zamiast jechać. Koleś pewnie znowu czeka aż się wszystko spieprzy i zabierze mnie w końcu gdzieś dalej dopiero wtedy jak lunie, zawieje, a najlepiej jak będzie jakaś burza i jeszcze pod wiatr. Jak to ma w zwyczaju. Nie żebym narzekał, bo mi to w sumie wisi, mogę lecieć w słońcu, mogę w deszczu, nie ma złej pogody.  Ale jak jest słońce to na trasie zawsze można spotkać jakiś japońskich kolegów, pogadać z brytolskimi nakedami, czy utrzeć nosa jakiemuś wypasionemu bokserowi, że o  pobrykaniu z  jakąś włoską czerwoną laleczką nie wspomnę.

Tym razem jednak miało być inaczej. Kiedy drzwi mojego garażu się otworzyły, poczułem że do top case-a ładowane są różne duperele. A kiedy namiot wylądował na tylnej kanapie to aż mi się cylindry napięły z radości i ciśnienie w gumach podniosło. Jedziemy!

Tylko dokąd? Z chińską nawigacją dogadać się ciężko, bo udaje że naszego nie rozumie, ale jak jej się odetnie zasilanie i lilipucia bateryjka zacznie piszczeć „plądu, pociebuje plądu…” to od razu jej się poprawia komunikacja. A więc Alpy  – od Austrii, przez Włochy i Szwajcarię po Lichtensztajn i Niemcy. Wow. Ciacho. Pięknie. I żadnych bocznych kufrów.

To lecimy. Po drodze dołącza do nas drugi Sztormiak, maści karej. Nowy model. Młody cieszy  się jak głupi bo za granicą nie licząc wjazdu w NRD jeszcze nie był, poza tym pęka z dumy bo jest wylansowany na maksa.  Kratka na reflektorze , tysiąc wyjść USB, chińskie lampki na gmolach, czyli pełną gębą jest teraz adwenczer i wojadżer że ło ho ho. Uspokajam go, żeby się nie podniecał, bo w kategorii „kto ma więcej bombek” każdy germański czołg klasy GS będzie miał tego na sobie i tak więcej.

Taka moda. Zakładają nam te obleśne aluminiowe kufry niczym na rajd po stepach Mongolii, doczepiają kanisterek na benzynę, 10 kilo rur na plecy, 5 kilo elektroniki w krwioobieg i fiu na zlot pochwalić się kolegom. A potem na miesiąc znowu do garażu. Ale każdy się bawi tak jak lubi, a firmy akcesoryjne też muszą z czegoś żyć, więc nie ma  w tym nic złego. W końcu mały lansik nikomu jeszcze nie zaszkodził.

Piękna pogoda, boczne drogi, przelot przez Czechy z ominięciem autostrad i lądujemy w Pradze. Chłopaki poszli na piwo, a my z Młodym stoimy sobie zaledwie 100 metrów od mostu Karola i podziwiamy. Ładnie, wesoło, czysto, multi kulturowo, w nocy przelatują street fightery, ale jak to u pepików na wydechach raczej pochłaniających, a nie wydających dźwięk. Dnia następnego pogoda jak stół i lecimy do Austrii omijając wszelkie płatne drogi, autostrady i tego typu ekspresowe wynalazki.

Ssspierdalać” wrzasnęła z hukiem mijająca nas na prostej tuż przez Alpami Multistrada. Nooo koleżankooo. To że jesteś Ducatti, to że 150 koników i czerwony lakierek to nie znaczy że ci tak łatwo pójdzie. Że zniewaga krwi wymaga, to z Młodym skoczyliśmy za tą pewną siebie lalunią, choć rajderzy marnie oceniali nasze szanse sądząc po podsłuchanej w interkomie wymianie poglądów. Że niby 68 koników to za mało. Chyba dla nich. Teoretycznie niby za mało, fakt, że razem z Młodym mieliśmy mniej mocy niż owa pewna siebie primadonna, ale mieć a umieć wykorzystać to dwie różne rzeczy. Owa włoska laleczka w marnych była rękach i w zakrętach zawodził łącznik między podnóżkami i kierownicą pochylając się dokładnie odwrotnie od motocykla. A na prostych gaz na maksa. Czyli klasyk: mistrz prostej.  Zjedliśmy z Młodym te laleczkę jak wisienkę. Razem z ogonkiem. A na odjezdnym szarpiącą się i chybocącą się z prawej na lewą w zakręcie włoską ślicznotkę Młody pożegnał jakimś tekstem o dokręceniu sobie bocznych tylnych kółek czy coś tam takiego.

A potem zaczęły się winkle , piękne widoki, aż do podnóża jednej z najsłynniejszych dróg świata, czyli Hochalpenstraße prowadzącej na Großglockner. Rura mi stanęła na sam widok już na kempingu poprzedzającym wjazd. Całą noc z Młodym dyskutowaliśmy jak pojechać. No tak. Wszyscy myślą, że to motocyklista kieruje. Oj wy ludzie…litości. Czego wy nie robicie żeby nas zabić. Za dużo gazu na wyjściu, za słabe hamowanie na wejściu, zły tor jazdy…. A potem siedzicie i opowiadacie sobie jacy byliście „świetni”. To my tu rządzimy. A Wam to się tylko tak wydaje.

Najważniejsze jest dopasowanie. Każdy bike ma inny charakter. Tak jak jeździec. Młody jest młody ale ostrożny – jak ma wyprzedzić kawałeczek na ciągłej to ostro protestuje, mi to natomiast to nie przeszkadza i mam, że poetycko zabrzmię w dupie od urodzenia wszelkie ograniczenia. Mój weteran na całe szczęście ma podobne poglądy w kwestii, że wolno to wcale nie jest bezpiecznie, tak więc pasujemy do siebie. No to z Młodym gadamy. Jak jechać?

Wolno czy szybko? Turystycznie, krajobrazowo, smakując każdy kilometr czy zapierniczamy ciesząc się drogą? Pytanie o tyle ważne, że trasa wjazdowa  Hochalpenstrasse na Großglockner jest absolutnie wyjątkowa.

Wybudowana jeszcze przed wojną licząca 87 km długości wspina się na wysokość 2571 m kończąc się wjazdem na Edelwießspitze ..kostka brukową. Jej wybitnie motocyklowy charakter spowodował, że można na niej spotkać sprzęty z całej Europy (i nie tylko). Mamy niesamowite szczęście ponieważ nawet latem temperatura oscyluje tutaj w okolicach zera stopni i przeważnie pada. Ale nie dzisiaj. Dzisiaj świeci slońce, błękit nieba, trzydzieści stopni ,krótko mówiąc żyć nie umierać.

Zaczyna się niewinnie , potem szerokie wiraże z dobra widocznością zachęcające do czegoś ostrzejszego. Ale muszę przyznać, że widoki działają zwalniająco, a moje podwójne światła dostają zeza rozbieżnego. Ciężko jest patrzeć i na drogę i na panoramę Alp. A to taką, a to siaką. Widoki niczym z fototapety rozpraszają.

Wesoło zaczyna się dopiero przy podjeździe na Edelwießspitze, kiedy nawierzchnia zmienia się z asfaltu w kostkę, a szerokie winkle zamieniają w 180-cio stopniowe nawracające wąskie serpentyny. Jakiś Harry płacze, że nie mieści się w promieniu zakrętu, a smaku całej zabawie dodaje samochód kempingowy który jadąc z góry musi używać na nawrotach wstecznego żeby się zmieścić na dwa razy.

Na górze… poezja. Nasz dwa łączniki z kierownicą poszły pstrykać jak zwykle bohaterskie foty a my lukamy w dół i gumy mi się grzeją na samą myśl pokonywania łuków, wiraży i serpentyn wiodących do lodowca na Großglockner. Wszędzie widać motocykle. My tu rządzimy. Są nas tysiące. Słychać wszelkie języki świata.

A potem już wspinamy się pod lodowiec. Piękna szybka trasa, cieszę się na powrót w dół. Czuję się dobrze, opony trzymają, a silnik rozgrzany pyta: czy w końcu ostro dajemy?  Hamluce parskają niecierpliwie meldując, że są gotowe na wszystko.  Widzę że Jaro czuje podobnie, więc zaczynam mu dodawać trochę gazu pokazując że turystyka rzecz piękna, ale możnaby ciut zaszaleć. I polecieliśmy.

Ryknąłem z tłumika z radości czując jak jednym ruchem manetka obróciła się gwałtownie do końca , aż linka gazu zapiszczała. Redukcja o dwa biegi w dół i obroty na czerwonym polu aż do szóstki. Pędzimy w dół niczym tornado. Złożenie bez hamowania, wiraż prawy, lewy , wyjście na pełnym gazie, redukcja  przed nawracającym łukiem z hamulcami wbitymi do końca, klocki zapachniały spalenizną okładzin , złożenie, wizg opon i gaz gaz gaz do końca. To jest to. Tooo jest bracie jazda.

Zawieszenie ledwo nadąża lekko chybocąc motocyklem, a ja ciągnę ile się da aż światła mi się śmieją. Spadamy w dół niczym grzmot błyskawicy zostawiając po sobie zapach spalonej gumy i hamulców, rycząc silnikiem na pełnych obrotach i czując czystą wspaniałą adrenalinę.

Niestety wszystko co piękne kiedyś się kończy. Po jakimś czasie alarm włączyły hamulce puchnąc coraz bardziej i w końcu gotujący się płyn hamulcowy zameldował, że jest koniec przyjemności. Przy dohamowaniu przed kolejnym wirażem słabnąca klamka przedniego hamulca stała się tak miękka, że zatrzymała się na manetce gazu a my tu bęc za bardzo nie zwolniliśmy więc zaczęło się robić ostro. Daję więc na luz i dalej jedziemy już tempem turystycznym.

Wpadamy do Włoch, gdzie przelatujemy bardzo fajną i łatwą przełączą Jaufenpass kierując się w kierunku klu programu czyli Passo dello Stelvio. Zaliczamy na niej mała gonitwę ze usportowionymi BMW. Ciężko dogonić te ścigacze, bo my dla nich jesteśmy jak rowery, a poza tym mają założone slicki, ale trzymamy się na kole doznając po drodze zawrotu głowy, gdyż tempo zjazdu z przełęczy przypomina karuzelę połączoną z kolejka górską. Ale zabawa jest przednia. Dojazdówka do Stelvio wiodąca w poprzek podnóża włoskich Alp jest zapchana samochodami tak, jakby wszyscy lokalsi oszczędzali na autostradzie (w sumie nie ma się co dziwić, bo ceny jak u nas na odcinkach oddanych w ręce prywaciarzom, czyli strasznie drogo). W zasadzie się przebijamy a nie jedziemy.

Stajemy w końcu na popas na kempingu tuż pod wjazdem na Stelvio. Jest też stary doświadczony GS – porządna maszyna i dwa nowiutkie pewne siebie turystyczne mega wielkie czołgi z silnikami 1600 ccm,  którym do kompletu brakuje tylko armaty z przodu i wyrzutni rakiet z tyłu. Opowiadamy sobie w nocy kto gdzie był. Stary GS wspomina czasy gdzie liczyły się umiejętności a nie systemy elektroniczne, a słoniowate turystyki kłócą się miedzy sobą, który ma więcej głośniczków i martwią kalużą na wyjeździe od której mogą pobrudzić sobie rano kółka.

Nasi kierowcy coś dzisiaj zmęczeni, ale należy przyznać, że chłopaki dawali całkiem nieźle radę. Fajna włoszka - córka właściciela kempingu przynosi im za darmo dwa piwa w nagrodę za najmniejszy namiot świata jaki widziała. Faktem jest że kierowca Młodego w minimalizmie osiągnął mistrzostwo i ma coś co przypomina trumnę – do czego wchodzi się jakoś od góry. W sumie – bardzo fajny patent. Osobiście nie lubię wozić na grzbiecie wiele, bo im mniej tym lepiej jadę a i mniej zużywam paliwa. Czyli rzadziej musimy się zatrzymywać, a jak wiadomo, stać bez ruchu to ja nie lubię. 

Wjazd na Stelvio (na  2758 m wysokości) od trudniejszej strony liczy 82 wiraże i 54 kilometry, a zjazd następne 63 wiraże i 32 km. Stelvio jest uznawane za jedną z najtrudniejszy górskich dróg świata, ma od strony północnej bardzo dziurawą (dziury jak wiadra) niebezpieczną nawierzchnię, a na wjeździe stoją tablice z krzyżami i napisami „No credits”. Zabezpieczające stare murki w większości się rozsypały. Na wąskich nawrotach nic nie widać, więc każdy z nich to ruletka. Stromo, miejscami bardzo ślisko, kto ma lęk przestrzeni nie ma czego tu szukać, a słowo przyczepność nie jest tu znane. Tylko dla zaawansowanych i technikę jazdy mających w małym paluszku.

Startujemy wcześnie rano co samo w sobie nie jest błędem, ale błędem jest że mam zimne opony, zimne hamulce, zimny silnik , a ja ziewam i  jeszcze się przeciągam kiedy zaczynamy się wspinać. Młody czuje się tak samo. Już po kilometrze w interkomie nasi bardzo mądrzy rajderzy przechodzą nie wiedzieć czemu na włoski ostrzegając się o zakrętach: „o curve to o curve tamto ” chybocąc się na każdym kolejnym ślepym dziurawym wspinającym się prawie pionowo wąskim na jedno auto wirażu. A mówiłem że na zimnych oponach, silniku i hamulcach będzie bolało? Ale nie słuchali.

Bierzemy z Młodym sprawy w swoje ręce bo żaden z nas nie ma zamiaru zwiedzać bliżej tej dziurawej asfalto-szutrowo-betonowej nawierzchni pamiętającej chyba czasy Hanibala. I to nie Lectera.

Bardzo ciężki podjazd, niebezpieczny, nawroty są tak ciasne, że lądujemy na wyjściu z każdego z nich na przeciwległym pasie i to mimo tego, że wchodzimy zawsze maksymalnie od zewnątrz do środka zakrętu. Czysta ruletka .A na wyjściu nic nie widać, więc idziemy centralnie na czołowo. Z każdym kilometrem ciut lepiej , opony nabrały temperatury, silniki też, a nasi mądrale się wjechali. Z tym że po 125-ej „o courve, o courve jasna” przestaliśmy podsłuchiwać interkom, bo ileż można słuchać tego samego, tym bardziej, że panowie składali sobie też jakieś intymne wyznania typu „ja cie pierdolę”, a tego to wręcz  nie wypada podsłuchiwać.  

Na szczycie wszyscy mieliśmy dość. Pół tysiąca różnych bike-ów. Część wjechała od Szwajcarii, niektórzy patrzą w dół na włoską stronę i się nie decydują na zjazd. Te co wjechały poklepują się po wydechach  i chojrakują, że w sumie to piece of cake, ale trzęsące się opony mówią co innego.

Nasze chłopaki chodzą i jak zwykle psrtyku pstryku i nadal rozmawiają wtrącając co chwile to włoskie słowo o zakrętach. 

W dół spadamy jak kamień do Szwajcarii jadąc Umbrail Pass do Santa Maria. Też jest ostro i jakże pięknie, ale lecimy z góry, a po Stelvio już nic nas raczej nie zdziwi. Mkniemy trochę na łeb na szyję, do czasu, aż z drugiej strony nie wypada na nas z naprzeciwka jakieś spanikowane wyraźnie Ducatti wrzeszcząc coś niezrozumiale po włosku z obłędem w oczach i pokazując lusterkiem za siebie, a za nią Harley z podobną miną krzycząc w panice po angielsku, który ciut znamy: „szuuuuuterrrrrrrrr !…. Uciekajcie! Nie ma asfaltu! Tam jest szuterrrrr!!!”

No i fakt. Asfalt się kończy ni w pięć ni w dziewięć centralnie na zakręcie, a serpentynki nie, więc zaczyna się zabawa innego typu. Kiedy żwirek kończy się po iluś tam kilometrach zaczynamy się przyglądać bliżej sielankowym wręcz krajobrazom Szwajcarii jadąc przełęczami Ofenpass i Fluelapss i dalej kierunku księstwa Lichtensztajn. 

Niemiecka trasa alpejska którą dojeżdżamy w okolice Garmisch jest przy tym bez wyrazu. W dodatku goni nas letnia burza, a tu okazuje się, że Niemcy chyba wyraźnie odczuli kryzys i na wakacje już nie jeżdżą do wypasionych hoteli, lub trwa moda na „survival”. Nie ma miejsca na żadnym kempingu. Wszędzie oblężenie. Dopiero w połowie drogi do Monachium znajdujemy jakieś beznadziejne coś w jakiejś dziurze gdzie chłopaki mogą rozbić namioty.  

Powrót do kraju to gonitwa po autostradzie, co też jest fajne, o ile nie w takim upale. Jest prawie czterdzieści stopni na plusie i męczymy się niemożliwie. Wiatrak od chłodnicy chodzi non stop, olej grzeje się maksymalnie, chłopaki też ledwo żyją. No ale dojeżdżamy w końcu do tego naszego Disneylandu, gdzie unikając polowania prowadzonego na głównych drogach przez zamaskowane samochody już nie wiadomo ilu formacji i służb oraz omijając najdroższe na świecie dla motocykli autostrady powolutku jadąc opłotkami cali i zdrowi bez zbędnych pamiątkowych fotek od tej czy innej wiejskiej straży lądujemy w domu. 

Kiedy się rozjeżdżamy uzgadniamy z Młodym że musimy tych naszych bohaterów namówić na przyszły sezon na drugą część Alp, bo to istny motocyklowy raj, o czym świadczyły tysiące naszych dwukołowych kolegów tam spotykane. 

A ponieważ zdecydowanie lepiej mi się jednak mruczy cylindrami niż pisze, to następną historyjkę będzie opowiadał mój jeździec, a ja się zajmę tym co lubię robić najbardziej, czyli połykaniem kolejnych kilometrów. Najlepiej na słonecznych długich wirażach alpejskich tras, choć pojadę wszędzie, byle daleko. 

A kiedy zimą będziemy sobie razem siedzieć w garażu poprawiając i regulując to i owo to może zakoduję mu w głowie takie hasło… Furka Pass.. brzmi nieźle, prawda? 

HOME