Nordkapp na ostro - 2017
Jadąc TAM drugi raz po 17 latach liczyłem na lepszą pogodę niż ostatnio. Wtedy padało prawie codziennie, a na końcu zamiast widoku z przylądka była tylko mgła i marznący deszcz. Tym razem było gorzej. Wpakowałem w najzimniejszy od 25 lat czerwiec w Norwegii. Przez 7 tys km ciągły deszcz, w górach śnieg i lód, a na końcu zderzenie ze stadem reniferów… Czyli wystąpiła kompilacja "jak hartowała sie stal" z "opowieścią o prawdziwym człowieku" - (o ile ktoś kiedyś czytał ową "wybitną" literaturę radziecką ;)
Kto czyta moje reportaże ten wie, że gdziekolwiek pojadę będzie padać. Dostałem nawet ksywkę rain mena, co w sumie mnie nie dziwi, no bo kto zaliczył w Hiszpanii tornado? W Pierenejach pod koniec czerwca 2 st C i deszcz non stop? Całodniową burzę z gradem pod Dubrownikiem, że aż samochody przestały jechać? Czy mróz w… Arizonie? I tak bez końca. Bo ja tak mam nieustanie i wszędzie. Stąd rozgrzewkowa burza która zaczęła się tuż za Poznaniem i trwała aż do Świnoujścia w niczym mnie nie zdziwiła, a nadciągający sztormowy front nad Norwegię utwierdził mnie tylko w przekonaniu, że gdybym pojechał do Dubaju to mieliby tam oazy, jeziora a i wodospady też mógłbym szejkom zagwarantować.
Dlatego byłem niezmiernie wdzięczny załodze promu Poleferries M/S Mazovia za wyciągnięcie mnie z kolejki oczekujących w deszczu na ształowanie. Prom okazał się luksusowym wycieczkowcem i w odróżnieniu od skandynawskich promów - ształowanie motocykla wzięła na siebie natychmiast załoga robiąc to w mig, a nie jak w skandynawskich liniach gdzie rzucą ci pasy pod nogi i …. w nogi.
Dlatego lubię pływać naszymi liniami. Tym bardziej że kuchnia wręcz świetna, wiedzą co robić z motkami, wpuszczają (i wypuszczają) je pierwsze i jak pogadasz to nawet mostek kapitański zobaczysz.
Tak jest tylko w Polferries. Skandynawowie mają swoje procedury i choćby lało będziesz stał na nabrzeżu i mókł, bo wikingowie wpuszczają od godziny X i ani minuty wcześniej. Ćwiczone i sprawdzone.
Kiedy dotarłem do Oslo w słoneczku nic nie zapowiadało załamania pogody. A w planie miałem wyłącznie boczne górskie drogi, poczynając od trasy na pd Norwegii w kierunku Stavanger. Ugoszczony niczym król przez Łukasza i Krzysię – polonusów motocyklistów żyjących w Oslo i oddających się tam a jakże pasji motocyklowej poleciałem na Stavanger.
W cudownym słońcu zacząłem piąć się niekończącymi zakrętami drogą kategorii „ja się tam nawet osobówką nie zapuszczam” (jak je nazwał spotkany na promie Tomek –też motocyklista ze Stavanger, u którego miałem przyjemność potem nocować) temperatura spadła do 2-5 st C i zaczął padać intensywny deszcz, który zamienił się w śnieżycę, a szosa pokryła się lodem. I tak 600 km. Następne dni nie były lepsze. Przebijając się górami się w kierunku na Lom i dalej do Trondheim zamiast podziwiać widoki podziwiałem istną dyskotekę kontrolek ABS-u i KTRC. Zjazd z gór nad fiordy liczącym 50 km odcinkiem w śnieżycy po czystym lodzie będę pamiętał do końca życia. Aby nie zapaliła mi się kontrolka „S” jak strach prowadząca do tzw. „gruzu” przeszedłem na niezawodny system starej generacji - DK, który każdy podróżnik powinien mieć na swoim wyposażeniu. Bo system „Dalej ku..wa” pozwala przejechać wszystko i wszędzie. Odbiegając od systemu ABS i KTRC, które parę razy zaprowadziłby mnie „o małe co” w miejsca gdzie znaleźli by mnie tylko archeolodzy. Dopiero wyłącznie tych elektronicznych cudów czyli KTRC i mechaniczne odpięcie czujnika ABS pozwoliło mi na pełną kontrolę motocykla. Z włączonymi tymi cudami elektroniki na lodzie motcykl robił to co chciał, a nie to co ja chciałem aby robił.
W pewnym momencie bardziej ślizgając się niż jadąc natknąłem się na zdumionych narciarzy, którzy wzięli mnie za totalnego szaleńca, a potem na patrol policjantek zamykających drogę – bo tylko auta na zimówkach… Zestaw atrakcji uzupełniły dwa 30 km odcinki robót drogowych polegających na tym, że z wąskiej drogi nad samym fiordem zdjęto wszystko zostawiając glinę, która przy tych opadach zamieniła się w bagno. Dostawałem w kość, ale jeszcze bardziej Pan Versys w którym temp. wody nie podniosła się ani razu w trakcie tej wycieczki pow. 57 st C. Parę razy przed niechybnym upadkiem ratowały mnie Pirelki Scorpion Trail, które nomen omen wytrzymały całą trasę, a zużyły się tylko w połowie, choć na tych asfaltach powinny zejść do zera. Nie zeszły, bo było tak zimno, że guma zamieniła się w beton. Ale dały radę trzymając przyczepność nawet na lodzie.
Idąc przez góry w kierunku Trondheim drogami kategorii „bez koloru na mapie” niezliczonymi tunelami, serpentynami, wzniesieniami i zaliczając potem kolejne promy nabierałem patyny a pojęcie „wilgoć wszędzie” stała się codziennością. Namiot ciągle mokry, aparat fotograficzny zalany raz działający raz nie, wodoodporna sprawdzona w boju komórka też zaczęła fiksować aż w końcu padła. Deszcz zamieniał się w ulewę, ulewa w grad, grad w mżawkę i tak dzień i noc. Bardzo wiało, oj bardzo. I trzymało cały czas od zera do +5 st C. W czerwcu. Mentalnie wszedłem w stan ciągłej jazdy na systemie DK no i tak po 500-600 km dziennie. Aby do przodu.
Z drugiej strony to była wspaniała jazda. Wchodzisz w trans. Ciągły. Woda, ślisko, zimno, pusto, zakręty, góry, po prostu idziesz naprzód. Jest mistycznie. Jest tak bardzo wspaniale, że nie liczy się nic tylko droga i każdy kilometr smakujący bólem i łzami staje się doskonały. Nie ma znaczenia co będzie za zakrętem, czy odkręcając gaz i wchodząc się w niego na petardzie wyjdziesz z niego. Nie ma. Jest tu i teraz. Jesteś tylko ty i on. Motocykl. Nie potrzeba muzyki, nie ma znaczenia jak wspaniały jest kolejny fiord. Po prostu masz czystą głowę, nie myślisz o niczym, nie czujesz zimna, nie przeszkadza ci woda, porywy wiatru ani mgła w kasku, wychłodzenie i samotność. Po prostu jedziesz. Kiedy to się raz poczuje, nic cię nie zatrzyma i nigdy nie skończysz jeździć. A im bardziej będzie ciężko – tym bardziej będziesz tego chciał. Tak tam było. Magicznie. I tego możesz doznać tylko wtedy kiedy podróżujesz sam. Bo kiedy robisz to sam – robisz to sprawnie.
Wracając na ziemię to wielkim problemem okazał się kask. Miałem pojechać w pięknym nowiutkim kasku Arai Chaser V-Pro. Kasku doskonałym z racji tej że jest świetnie dopasowany – wręcz nie czuć go na głowie, cichy i z pinlockiem mocowanym na śrubki, tak że nie ma mowy żeby zaparował. A pojechałem w wydeptanym Shoei-u którego podstawową (nowy czy stary) wadą w ciężkich warunkach jest to , że pinlock nigdy nie układa się prawidłowo – czyli jest nieszczelny i w trakcie deszczu od dołu paruje. I widać co? Pól zaparowanej szyby. W dodatku rysuje się od środka od byle czego. Niestety moja pokancerowana głowa w wypadku sprzed dwóch dekad kiedy to szlifowałem potylicą tory tramwajowe nie znosi jakiegokolwiek dłuższego nacisku co objawia się bólem z jednej strony który mogę opisać „gwóźdź w mózg”. I nieważne jaki to jest kask, ale 10 czy 12 godzin wytrzymuję tylko w wydeptanym kaloszu który na wietrze lata mi po głowie. Więc mój Arai został w domu, a tak bardzo był wtedy potrzebny. Tak więc przez zaparowaną do połowy szybę nawigacji i zegarów nie widziałem. Opcją było jechać z otwartą szybą co czyniłem, tylko wtedy woda w oczy też nie ułatwiała mi życia.
Dopiero po tygodniu na bajecznych Lofotach pół dnia słońca pozwoliło mi trochę przeschnąć. Ale zanim tam dotarłem niezawodny Łukasz z Oslo załatwił mi nocleg w Bodo, gdzie ugościła mnie Eliza, która od 14 lat żyje w Norwegii. Wreszcie trochę przeschnąłem. I w tym miejscu warto wspomnieć, że mój organizm słabł. Na początku Held Hakuna II z wpiętą membraną dawał mi komfort jazdy nawet do 8 st C. W miarę mijania kolejnych dni musiałem dokładać kolejne warstwy, tak że w końcu miałem na sobie osiem warstw ciuchów na co składały się trzy termoaktywki Rebelhorna , polar, rzeczony Held Hakuna z wpiętym ociepleniem i membraną i na to takiż malutki leciutki niezatapialny kombinezon przeciwdeszczowy tejże firmy. Naprawdę nie wiem jak oni to robią, ale mimo dwóch tygodni w kąpieli Held nie przemókł ani razu, a rękawice Held Season GLV poddawały się dopiero w dziewiątej-dziesiątej godzinie ciężkiego deszczu.
W Lofotach się zakochałem. Drogi, mosty, tunele, plaże, zagubione wioski, zakręty zamknięte i otwarte – po prostu Odyn stworzył Lofoty dla motocyklistów. I tylko żal pozostał, że nie miałem na nie paru dni. Dlatego bezapelacyjnie muszę tam wrócić.
Po wyjściu z Lofotów pogoda się pogorszyła. Doszedł mróz. Koło Polarne przekroczyłem w temp – 6 st C i poczłapałem dalej licząc na to że „każdy deszcz się kiedyś kończy”. I skończył się za Alta, na słynnym płaskowyżu, gdzie pogoda dołożyła często tam wiejący huraganowy wiatr.
Warto może wspomnieć co się zmieniło w Norwegii od mojej tam wizyty sprzed 17 lat. Drogi. Lepszy asfalt, dobudowali też dziesiątki tuneli w których… potrafią być nawet ronda, bo te tunele się krzyżują. Na wszystkich stacjach benzynowych zapłacisz kartą tuż przy dystrybutorze – same automaty. Natomiast nie ma już tylu reniferów (nie licząc Nordkappu), a czasy kiedy mewy nie wiedzące co to motocykl spadały na kask czy plecy odeszły w przeszłość. Ale nadal jest drogo. Litr paliwa w Oslo 6,5-7 zł za to na północy 9,5. Napitków „magicznych” lepiej zabrać tyle ile możesz unieść, bo piwko nawet 5 dyszek, a flaszka 110 zł. I jeszcze nie ma gdzie kupić, bo oni tam jakąś prohibicje uskuteczniają. Warto też pamiętać, że przekroczenie w terenie zabudowanym prędkości nawet o 1km to wydatek minimum 1000 zł płatny na miejscu. I stoją i pilnują. Za to wszelkie odcinki dróg płatnych w całej Skandynawii są dla motocyklistów bezpłatne. Co jest cudowne.
Za Alta zaświeciło słońce. Na dwie godziny. Wjazd na Nordkapp upłynął na pięknych widokach i kilkukrotnych mijankach z reniferami, które nie wiedzieć czemu upodobały sobie łażenie w poprzek drogi. A potem już tylko siedmiokilometrowy tunel i jest! Nordkapp. Mróz, ale za to zero chmur i widok końca świata dla którego było warto się męczyć. Jedyny spotkany tam motocykl to stary gaźnikowy Triumph z koszem z dwójką przemarzniętych na kość francuzów. Bardzo byli dzielni. Za to przed Kołem spotkałem parę ekip motocyklowych które się z racji warunków pogodowych cofały. No i tak. W nocy zamarzający deszcz oblodził namiot i motocykl. Dwie godziny walki o to żeby jakoś zwinąć rezydencję i cóż – odwrót - kierunek Finlandia.
Los jest złośliwy. Kiedy renomowani dziennikarze motocyklowi z całej Europy (przywiezieni i odwiezieni potem z Alta samolotem do Oslo) - ruszyli konwojem na Nordkapp najkrótszą drogą robiąc po 300 km dizennie w imprezie którą Honda nazwała „rallye” delektowali się krajobrazami w słoneczku mój odwrót w kierunku Szwecji upływał w temp. do 5 st C i ulewie - aż do Sztokholmu. Front pogodowy przeszedł po prostu góry i stanął nad Szwecją i Finlandią. Czyli poszedł za mną.
Tam też w niekończących się lasach, gdzie pewnego dnia przez 650 km doliczyłem się 4 samochodów i jednej stacji benzynowej składającej się z 2 dystrybutorów oraz kartki z nr telefonu wpakowałem się w stado reniferów. Ale zanim to się stało ćwiczyłem telefoniczną komunikację z gościem który zostwił ów numer na stacji. Znł tylko sówj język i w końcu zareagował na słowo "diesel" :) I juz po godzinie był. A co do bliskiego spotkania trzeciego stopnia to ominąłem co mogłem, ale jeden spanikowany Rudolf skoczył mi wprost w bok ustawiając mnie „żużlowo” i tylko dzięki temu, że gaz na full i odbiłem się drugą stroną motocykla od Rudolfa nr 2, który galopował sobie równolegle do motocykla zawdzięczam możliwość napisania tej relacji. Być może uniknąłbym tej sytuacji gdybym był w formie. Ale nie byłem. Każdego kolejnego dnia słabłem, wilgoć była wszędzie, a jazdy nie ułatwiał mi kontuzjowany parę miesięcy wcześniej bark, który nie wiedzieć czemu nie chce się wyleczyć, a ciągłe zimno uaktywniło kontuzję. Cóż. Jechałem odcinkami w tych lasach trzymając w zasadzie motocykl jedną ręką, a dwie noce przespałem po prostu w kurtce bo nie mogłem jej z siebie sam ściągnąć.
I tak dotarłem do Sztokholmu gdzie słońce i całe 14 st C rozłożyły mnie i zakręty zacząłem robić na kwadratowo, a przy manewrach niczym początkujący adept sztuki motocyklowej zacząłem potykać się o własne koła i nogi. Spałem pół doby. Ale kiedy wstałem zaliczyłem trzecie co wielkości prywatne muzeum motocykli gdzie zgormadzona przeszło 400 sprzętów – co warto będzie osobno opisać. Wracałem a jakże prom Pollferies z Nynesham do Gdańska z barem grillowym na górnym odkrytym pokładzie – no istna bajka. Ponieważ rejs trwa 18 godzin więc odbyła się na nim mała impreza z udziałem paru "królów szos" czyli tirowców (nomen omen mnie z publikacji znających cyt." o ku..wa, my cie ku..wa znamy ku..wa") i naprawdę, ale naprawdę nie pamiętam abym te Panie tam spotkał, ale podobno zdjęcia nie kłamią.
Ojczyzna przywitała mnie a jakże burzą z gradem i tak aż do Bydgoszczy, a potem wykończony ale szczęśliwy dotarłem do mety w Poznaniu.
Versys spisał się znakomicie. Żadnych najmniejszych awarii mimo niskich, nawet ujemnych temperatur i ciągłego deszczu. A spalanie? 4,9 litra jako średnie. Bo w Skandynawii mają ciut, ciut inną niż u nas benzynę.
Kiedy się już po powrocie pozbierałem doszedłem do wniosku, że do trzech razy sztuka. Chodź TAM pomyślałem sobie „nigdy więcej”. Ale podobno bywają na Nordkappie lata kiedy świeci słońce i jest ciepło, czym chciałbym wytłumaczyć sobie to, że skandynawskie pustkowia są tak magiczne, że gdziekolwiek na świecie bym nie pojechał – to nigdzie nie doznam takiego poczucia bezmiaru przestrzeni jak tam. I podróży gdzie jak śpiewa Hymen :
"Bół i łzy przynosze Ci...." :)
A może by tak spróbować zimą....
O wycieczce w TVN24BIS w "Pokaż nam świat":
O wyposażeniu i jak się spisywało szerzej: tutaj.
Podziękowania:
Chciałbym gorąco podziękować Dobrym Sklepom Motocyklowym – za doradztwo w czym, Pirelli Polska – na czym, Moto RP – za perfekcyjne przygotowanie Pana Versysa i Pollferies za przeprawę tam i z powrotem i specjalne podejście do motocyklistów. Oraz Łukaszowi, Tomkowi i Elizie za schronienie dla zbłąkanego wędrowca J. A przed wszystkim Panom: Versysowi za niezawodność i Panu Termosowi że trzymał nawet dobę ciepłą kawę ratując mi życie. :)