Harrymi po Dzikim Zachodzie
Wstajesz rano, wsiadasz na ogrzanego promieniami słońca Harleya, odpalasz i odjeżdżasz pustą drogą wśród czerwonych skał Monument Valley w kierunku Nowego Meksyku. Nad głową bezchmurne i bezwietrzne niebo, silnik dudni miarowo i oprócz podróży nic nie jest ważne. Niczym sen na jawie.
Stojąc nad Wielkim Kanionem i patrząc na jego nieskończony bezkres poczułem ulgę. Jechaliśmy i wszystko jak dotąd szło dobrze. A uwierzcie mi, zorganizowanie wyprawy po drugiej stronie oceanu na innym kontynencie na osiem motocykli i 12 osób nie jest sprawą łatwą. Tym bardziej, że trasa przebiegała przez 6 stanów Zachodniego Wybrzeża i liczyła 5 tyś km.
Zaczęło się od przygody w postaci wymuszonego postoju na środku autostrady w Los Angeles spowodowanej niezauważeniem faktu zerowego stanu paliwa w jednym z wypożyczonych motocykli. Po krótkiej akcji w postaci biegu w poprzek autostrady do pobliskiej stacji benzynowej pojechaliśmy w poprzek pustyni środkowej Arizony przez Seligmann i wielki Kanion w kierunku Monument Valley. Muszę przyznać, że „grająca” w większości westernów Dolina Monumentów wygląda jakby była zrobiona w jakimś photoshopie. Aby zobaczyć szczegóły należałoby wjechać na kilkudziesięciokilometrową szutrówkę, co dla kawalkady Harley-i mogłoby się skończyć delikatnie mówiąc różnie.
Pewien spotkany tubylec na widok tylu motocykli po chwili obserwacji naszych zachowań związanych z wyrażeniem w jezyku ojczystym zachwytów nad ujrzanymi widokami zadał pytanie: „jak nazywa się wasz gang?” I jakoś nie chciał uwierzyć, że żaden gang tylko tourist from Poland. Kiwał głową, ale wyglądało na to, że swoje wiedział.
Po drodze okazało się, że mamy ze sobą 13-ego uczestnika w postaci wirusa przywiezionego przez jednego z kolegów z kraju. Ów turysta na gapę oprócz darmowego lotu i zwiedzania Stanów zwiedził również w czasie wyjazdu po kolei prawie całą naszą grupę wybierając sobie codziennie kolejną ofiarę z którą postanawiał danego dnia pojeździć.
W gorącym wrześniowym słońcu niespiesznym tempem dotarliśmy do jedynego miejsca w Stanach, gdzie spotykają się cztery Stany. Kolorado, Nowy Meksyk, Arizona i Utah. W miejscu tym zwanym „Four corners” generalnie nie ma nic, oprócz oznaczenia geograficznego i indian sprzedających paciorki i inne błyskotki turystom. W każdym razie jak ktoś się uprze to może być w czterech stanach jednocześnie, tylko należy stanąć w pozycji „do pompek gotów”.
I tak powolutku wjechaliśmy do Kolorado, gdzie zaczęły się góry. Jednym z celów wyjazdu było zobaczenie Mesa Verde. Miasta indian Anasazi wykutego pomiędzy VI a XIV w n.e. w skałach na wysokości 2500 m n.p.m. Wspinanie się serpentynami do Mesa Verde w palącym słońcu było wykańczające. A Anasazi na piechotę tu wchodzili… A na szczycie faktycznie zaczęło się pasmo wykutych w skałach domów. Takie północno-amerykańskie Machu Picchu. Lejący się żar z nieba spowodował, że entuzjazm naszej grupy w temacie zwiedzania połączonego z bieganiem po górach ostygł niczym lawa na lodowcu. Wykończeni słońcem część atrakcji zobaczyliśmy po prostu przy pomocy zoomu aparatów fotograficznych. Niczym dobra japońska wycieczka.
Dalszy ciąg podróży zaprowadził nas na północ Utah do słynnego parku narodowego Arches.
Okazuje się że ów słynny pokazywany na każdym zdjęciu opisującym ten park narodowy łuk skalny jest jednym z dziesiątek a nawet setek formacji skalnych o kształcie łuku. A wszystko to w tonacji pomarańczowej rozciągnięte na ogromnej przestrzeni pośród gór Utah.
Ale największe wrażenie zrobiło na mnie trzech gości, którzy dojechali tu na motocyklach o poj. ok. 100 ccm przypominających bardziej motorowery.
W Stanach wrażenie goni wrażenie, każdy dzień zalewa zmysły falą widoków i doznań tak innych i tak intensywnych, że momentami trudno uwierzyć ,że to co się widzi jest i dzieje się naprawdę. Takiego uczucia doświadczyłem, kiedy jadąc na południe Utah przez bez mała 200 km pokonywaliśmy pustynię San Rafael. Jedna długa niekończąca się prosta. Po obu stronach regularne piaskowe wydmy, żar lejący się z nieba i jeden jedyny mijany po drodze samochód – samotny policjant z Highway Patrol-u. A w radiu jedna jedyna odbierana stacja: Radio Desert (czyli Pustynia) nadająca country.
Ze stacjami radiowymi odbieranymi w trakcie całej podróży też jest ciekawa sprawa. Dużo stacji religijnych, dużo country, a jak country to o tym, że Ameryka jest najlepszym krajem na świecie, że wszystko dla kraju, że nawet jak ciężko to i tak kocham swój kraj itd. Myślę, że gdyby ktoś u nas zaczął nagrywać (a ktoś inny puszczać) piosenki że kocha swój kraj i że jest on piękny, a nawet jak ciężko to Polska jest i tak super to zamknęliby go do czubków. A tu inaczej. Kochają swój kraj, nie wstydzą się tego i są z tego dumni. Można nie jęczeć i kwękać? Można. Cóż zrobili sobie fajny przyjazny do życia kraj, gdzie najważniejsze jest to, aby wszystko było dla ludzi. My w tym w samym czasie kiedy robimy sobie sami z roku na rok dokładnie odwrotnie. Można rzec, że cała różnica między nami a nimi sprowadza się mentalnie do tego, że Amerykanie kiedy widzą że ludzie przez skwerek wydeptali sobie ścieżkę bo tak było im bliżej, to robią w tym miejscu chodnik, a my w takiej sytuacji stawiamy płoty, żeby tam żaden cham nie chodził i policjanta żeby tego pilnował.
Kiedy skończyła się pustynia – zaczęły się znowu niezłe góry i Harleye lekko stukając zaworami zaczęły sznurkiem wspinać się na wysokość przeszło 2 tyś metrów do kolejnego parku narodowego czyli do kanionu Bryce.
Opisywać widoków nie będę. Po prostu się nie da. Do dzisiaj się zastanawiam czy Kanion Bryce nie jest jeszcze bardziej niesamowity niż Wielki Kanion Kolorado. Jest na pewno bardziej różnorodny, na pewno powalający. I można się poczuć jak lecący orzeł, gdyż ogląda się go z góry.
Ponieważ gór, pustyń, kanionów i parków narodowych mieliśmy już za sobą spory zastrzyk więc dalszy plan zakładał zjazd (znowu przez pustynię) do Nevady wprost do Las Vegas.
Co uczyniliśmy i Harleye tak jak spisały się zadziwiająco wyśmienicie na górskich serpentynach tak samo dobrze spisały się na autostradzie.
W Las Vegas atrakcji jest bez liku i jak to mówią tubylcy: o tym co robiłeś w Las Vegas rozmawia się tylko w Las Vegas. W każdym razie rollecaster mają naprawdę szybki i aż strach się bać, widzieliśmy tez niezłe show z udziałem wielu zgrabnych pań (i panów) ale mi najbardziej utkwiła w głowie wizyta w knajpie Harely Davidson cafe, gdzie są powystawiane słynne motocykle które posiadali m. innymi Elvis, P.Fonda czy D.Hooper. Część z nich jeździ na specjalnym taśmociągu pod sufitem. Generalnie mógłbym w niej zamieszkać. Przynajmniej na jakiś czas. Ponieważ nawet przypalany ogniem nie byłbym w stanie kontynuować składania zeznań co do innych odwiedzonych miejsc powiem tylko, że w nocy we wrześniu było 30 st C a w dzień blisko 40-ci.
Dlatego dalsza podróż przez Dolinę Śmierci (Death Valley) poprzedzona drogowskazem „Następny serwis za 230 km” kosztowała nas i motocykle naprawdę sporo zdrowia. Trudno w to uwierzyć ale jechaliśmy w temp. dochodzącej do 52 st C. W cieniu.
Co mogło tłumaczyć niski poziom entuzjazmu przy zwiedzaniu największej depresji obu Ameryk czyli Bad Water czy jeszcze niższy przy zwiedzaniu Zabriske Point. W oczach towarzystwa widziałem wtedy dwie rzeczy: wody i zabić. To drugie skierowane w stronę przewodnika wycieczki.
Ale jak się spodziewałem wszyscy przeżyli i bez strat własnych rozpoczęliśmy wspinaczkę przez kalifornijskie pasmo Sierra Nevada do Parku narodowego Yosemite. Tego dnia pobiliśmy rekord wysokości imprezy, czyli wjechaliśmy na przeszło 3 tyś m co pokazuje różnorodność Ameryki, gdyż tego samego dnia byliśmy też na poziomie -86 m.
Właśnie w Yosemite przy stosunkowo trudnym technicznie dla HD zjeździe z najlepszego w parku punktu widokowego na Half Dome doszło niestety do wypadku. Osobiście nie widziałem, gdyż jechałem pierwszy, ale przekazy głoszą, że upadek Jacka miał coś wspólnego z przebiegającym niedźwiedziem grizzly. W każdym razie złożony mocno w zakręcie motocykl gmolem zahaczył na ostrym łuku o asfalt odbił się na druga stronę i bęc.
Jacek się dzielnie pozbierał i dojechał jeszcze blisko 40 km do naszego miejsca noclegowego czyli stacjonarnych namiotów które wynajęliśmy w Yosemite Village. Okazało się, że jest źle więc skończyło się wezwaniem karetki, wizytą w szpitalu i diagnozą. Złamany obojczyk, popękane kości śródstopia, coś z kostką. A więc noga w plastikowym usztywnieniu do kolana, ręka na temblaku, usztywniona z obojczykiem, czyli ogólnie dramat.
I tu się okazało, że nasz kolega jest twardzielem nad twardziele, ponieważ nie dał się odesłać awaryjnie do domu, tylko wprawiając wszystkich w absolutne zdumienie oświadczył, że pojedzie z nami dalej w roli pasażera. Uszkodzony motocykl odtransportowany został więc do dealera, a Twardziel po przepakowaniu wspólnym wysiłkiem załadowany został na Street Glide-a. Jacek przejechał mimo silnego bólu jaki dostarczały mu na nierównościach przesuwające się popękane i połamane kości całą trasę do San Francisco i dalej do Los Angeles. Czyli przeszło 1000 km gór i serpentyn. Nie widziałem wcześniej nikogo kto byłby taki twardy.
Po tym niemiłym ale dobrze zakończonym incydencie dotarliśmy do San Francisco, gdzie dołączył do nas na swojej dwulitrowej Kawasaki Vulcan stałe tam mieszkający mój przyjaciel Jarek, który popilotował ekipę aż do LA. Niestety zaczęła się zmieniać gwałtownie pogoda. Most Golden Gate cały we mgle. Za to Alcatraz nie. Ale okazał się miejscem przerażającym. Naprawdę nie wiem jak można było wytrzymać w tych warunkach choćby tydzień nie odchodząc od zmysłów.
Jedynka wiodąca aż do Los Angeles była dla nas mało łaskawa. Temperatura spadła do kilku stopni, mgły ograniczające widoczność do 100 m i wszechobecna wilgoć. Po drodze trafiliśmy na wylegujące się setkami na plaży słonie morskie a potem ni stąd ni zowąd na sklep dla motocyklistów. I tu mały szok, bo okazało się, że prowadzili go jacyś neofaszyści którzy sprzedawali w nim hitlerowskie mundurowe oznaczenia - ze znakami formacji „SS” łącznie. Jeszcze bardziej zdziwiłem się później, kiedy okazało się, że handel tego typu rzeczami w Kalifornii nie jest zabroniony.
Nocny wjazd do Los Angeles był niczym z utworu Highway to Hell. Miejscami 8-smio, a w większości 5-cio pasmowa autostrada zatłoczona tysiącami mknących 120-130 km/h aut zderzak na zderzaku. W środku tego my, usiłujący się nie pogubić, co w nocy kiedy widać tylko same czerwone tylne światła pojazdów nie jest łatwe. Maksymalne skupienie i tak w tym potoku aut mijając niezliczone rozjazdy, zjazdy, mosty i wiadukty, nie dając za bardzo się rozerwać naszej kolumnie przez samochody, z małymi problemami typu: łapanie w locie przy 120 km/h wiszącej na kablu od zasilania tuż przy ziemi nawigacji która raczyła odpaść n-ty raz od szyby wykończeni, ale szczęśliwi dotarliśmy do motelu.
Kiedy następnego dnia ogromny Airbus A 380 oderwał się od ziemi i zataczając koło nad Oceanem skierował się na wschód ostatni raz patrząc z góry na Wielki Kanion Kolorado obiecałem sobie, że jeszcze tu wrócę. Bo kto był ten wie, że Stany mogą od siebie uzależnić. A poza tym chciałbym zobaczyć na wolności prawdziwe bizony.