Most na Tarze

 

czyli Czar Czarnogóry

Ile razy można jechać do Czarnogóry? Co ten kraj takiego w sobie ma, że człowiek jeździ po całej Europie i innych kontynentach, a jednak chce się tam wracać i wracać?  Ma czar. Mnie on dopadł wiele lat temu i nie puszcza…

Czerwcowe słońce zachęcało do jazdy, Mała z tyłu brzęczała, że jest dobrze, oj jest dobrze, a Mechaniczna Pomarańcza na wieść o tym, że tym razem na ciepło i nie w deszczu i że na Bałkany dostała jakiejś  dodatkowej tajemnej mocy. Ciekawe że do Szkocji jakoś tak słabiej ciągnęła.

W każdym razie po opuszczeniu Fotoradarolandu w okolicach Brna wskoczyliśmy na dwupasmówkę i gazu, gazu. Na końcu tej pięknej drogi w miejscu gdzie skończyły się środki unijne, a zaczęły lokalne z dwóch pasów zrobił się ni stąd ni z owąd jeden. Znak powiedział, że ze 130-tu na stu metrach mamy mieć 50-ąt żeby nie doprowadzić do zderzenia z przelatującymi muchami. Przy owym znaku na krzesełku turystycznym siedział sobie Pan i czytał książkę. Od czasu do czasu podnosił znad książki rękę wyposażoną w nowiutki przenośny miernik prędkości. A kawałek dalej staro środkowo europejskim zwyczajem Panowie ze schowanego tradycyjnie w krzakach radiowozu zapraszali turystów po odbiór pamiątkowych ręcznie wypisywanych za tysiące koron biletów.

Nam się udało, ale 5-iu innym motocyklom z PL niestety nie. Ponieważ Czesi idąc naszym wzorem również ratują budżet mandatami więc lepiej się wlec bo łapanek było sporo.

Jak zwykle kamień z serca spadł mi w Austrii, bo wiadomo, nikt na nikogo znienacka nie poluje. I tak piękna autostrada łagodnymi łukami przez Alpy wyprowadziła nas do Słowenii, a tam okazało się, że również mają kryzys i wymyślili sobie w związku z tym, że skoro w Austrii za 10 dniową winietkę chcą 4,6 euro to oni będą lepsi i za tygodniową zażyczą sobie 7,9 euro. Po to aby przejechać tranzytem 30 km autostradą do Mariboru. A niby u nas jest  drogo. Podziękowaliśmy za tę świetną propozycję i przejechaliśmy Słowenię (całe 60km) równoległą darmową szosą.

Chorwacja oprócz słońca, plaż, cen jak z Saint Tropez oferuje również świetną , rewelacyjną wręcz autostradę wiodącą (łącznie za ca 150 zł), aż pod Dubrownik. Którą absolutnie, ale to absolutnie nie należy jechać. Dzięki niej Magistrala Adriatycka, czyli najpiękniejsza moim zdaniem droga świata (a kto się nie zgadza to na pistolety na wodę alby proce zapraszam) stała się pustą droga po której śmigają motocykliści krajów i marek wszelkich. W tym miejscu powinien być ten fragment, że oczywiście my byliśmy najszybsi, najdzielniejsi, na kolanie i poniżej 250-ąt to w ogóle nie.

W każdym razie po pokonaniu w morderczej walce chorwackich motorowerzystów i zdeterminowanych niemieckich emerytów w kamperach dojechaliśmy nocując to tu, to tam na lokalnych kempingach do promu na Korculę. Generalnie nikt nie wie dlaczego akurat na Korcule, bo miał być Durmitor i most na Tarze, ale wyjazd bez przeprawy promowej wyjazdem straconym (chyba?) więc co zrobić. Wyspa piękna, drzewo, zamek przed nią też 

Korcula oferuje genialną motocyklową drogę wijącą się przez całą wyspę wśród winnic. To ta z tych o których się potem myśli przed snem (i znowu będzie afera , że nie o niej..).

Ponieważ niestety ceny oszalały nawet przed sezonem więc dłuższy pobyt w Chorwacji staje się rujnujący. W związku z tym od Dubrownika wykonaliśmy skok na lewo w bok i przez Bośnię wjechaliśmy do Czarnogóry.

I tu jak sobie przypomniałem te boczne wąskie na 2 metry drogi wiodące przez górskie wioski Durmitoru z widokami na domy kryte deskami albo strzechą, widoki łąk i pasących się krów, owiec czy innych potencjalnych obiadów i kolacji przestaje mi się chcieć pisać, a zaczyna chcieć porzucić komputer i ogólnie wszystko i pojechać raz jeszcze.

Kemping tuż przed Tarą oferował dwie rzeczy. Nocleg za dwie osoby i namiot za 5 euro oraz z racji wysokości na której był rześkie powietrze na granicy szronu.

Po nocnych rozmowach z austriackimi motocyklistami wracającymi z Grecji zakończonymi konkluzją, że Beer is very important (tłum : należy uzupełniać regularnie płyny) dowłóczyliśmy się dnia następnego do mostu na Tarze. I to jest absolutny szok. KanionTary to trzeci co do wielkości kanion świata. Ma 78 km długości i do 1300m wysokości. Sam most na Tarze jest oszałamiający. Betonowa konstrukcja z 1940 roku  (wtedy był to największy most w Europie)  ma od przęseł do rzeki 172 metry (obrazowo blisko 60 pięter) i 365 m długości. Chodziliśmy po nim od końca do końca i jeździliśmy w te i z powrotem ciesząc się widokami jakie oferuje jak małe dzieci. Kto ma środki może skorzystać z licznych firm oferujących rafting na rzece (ok. 30 euro/osoba), a dla fanatyków motocykli jest super boczna droga, która przez kilkadziesiąt kilometrów wije się wzdłuż kanionu w kierunku na Mojkovac. Oczywiście pojechaliśmy. A potem dalej na Podgoricę i Cetinje. Ponieważ być w Czarnogórze i nie być w masywie Lovcen to jak być w Paryżu i nie być na wiadomej wieży.

Wjazd do Parku Narodowego Lovcen obecnie jest płatny. Wąska droga wije się wysoko, wysoko, po czym są  dwa warianty, jazda szutrami na skróty do Kotoru albo wjazd na Jezerski Wierch na szczycie którego są trzy rzeczy: zepsuty niemiecki autokar, który absolutnie bezsensownie tam się pchał nie wiedząc ,że na ostatnich 8 km nie ma jak zawrócić, mauzoleum odpowiednika naszego Mickiewicza czyli poety (i władcy) Piotra Njegosa  oraz oszałamiający widok na całą Czarnogórę.

My przećwiczyliśmy obie drogi ze względu na błąd w nawigowaniu. A na końcu tej bajki jest zjazd do Kotoru nie przez Cetinje, tylko na skróty przez park takimi serpentynami, że Dl-a ciężko zmieścić na nawrotach, a na dachy aut jadących poniżej można po prostu napluć.

O pięknie Kotoru który przyćmiewa swoim klimatem Dubrownik napisano już wszystko, o Boce Kotorskiej również, dlatego nie będę się rozwodził. Oprócz tego, że i tu dotarli Rosjanie i wykupują nieruchomości. Budva z racji pobliskiego lotniska i pięknego starego miasta stała się miejscem tłumnie odwiedzanym przez wycieczki, ale niestety kierunek jest komercyjny. Czyli drogo, szybko i jak najwięcej.

Dlatego uciekliśmy do miejsca gdzie w ogóle nie ma ludzi, a wiedzie do niego uliczka z małymi sennymi knajpkami. Czyli do ruin twierdzy w Starym Barze. Kiedyś potężnego miasta o znaczeniu handlowym i militarnym, które nawet dzisiaj zadziwia rozmachem. Te ogromne ruiny są bardzo rzadko odwiedzane przez turystów, co naprawdę dziwi, bo drugiego takiego miejsca na Bałkanach nie ma.

Na kempingu u mojego przyjaciela Bato w Stolivie, gdzie od lat się zatrzymuję pewnego dnia zawitało dwóch koreańskich rowerzystów. On i ona. Od roku w podróży. Jechali przez Chiny, Kazachstan, Tadżykistan, Turcje i dalej całe Bałkany aż tu. Zmierzali na olimpiadę do Londynu, a potem…. do Afryki. Nie mieli limitu czasu. A rowery wcale nie super wypasione, tylko takie jakie można kupić dosłownie w wiejskim sklepie. Mocne, bez bajerów, amortyzatorów i tego wszystkiego co może się zepsuć czy rozregulować. Okazuje się że z rowerami jak z motocyklami. Im prostszy tym lepszy do podróży. Niesamowici ludzie.

Ale cóż. Wszystko co piękne kiedyś się kończy więc i my musieliśmy rozpocząć odwrót. Droga powrotna to jazda autostradą przez Chorwację, boczną droga przez Słowenię i dalej aż za Wiedeń ( 1150 km i stop bo nasi grali z Czechami… uważam że reprezentacja wisi mi 80 euro za motel pod Wiedniem do dzisiaj). Drugiego dnia w ślicznym słoneczku polecieliśmy do Polski, którą poznaliśmy po tym, że na naszej granicy patrol drogówki polował na czeskich kibiców wracających po meczu z Wrocławia do domu. Aż przykro było patrzeć na to patrzeć. Po prostu wstyd.

A Czar Czarnogóry? Trwa. Ale linia brzegowa zaczyna być bardzo komercyjna, a duch Montenegro okopał się w górach. I oby jak najdłużej się tam utrzymał. A przynajmniej do następnego razu.

POWRÓT