Hiszpańskie Tornado 2001
czyli na Gibraltar i nie tylko...
Wyjazd na Gibraltar miał stać pod znakiem słońca. A zamienił się w mały koszmar. Lało i dmuchało, z 8 tys. km przez pięć brałem prysznic ... No i jeszcze - tornado, upadek, problemy z Suzi, śnieg w Pirenejach i starcie z ...małpami.
Po zeszłorocznej wyprawie na Nordkapp, postanowiłem, że dzieło nie będzie pełne, jeżeli nie odwiedzę Gibraltaru. Oczywiście chciałem również zwiedzić większość Hiszpanii.
Wybrałem się samotnie na przełomie kwietnia i maja. Liczyłem się z tym, że w Niemczech i Francji pogoda może być „różna”, dlatego zabrałem ciuchy jak do Norwegii.
I dobrze zrobiłem. Tuż za Poznaniem zaczęło padać. No to gazu. Bo trzeba uciekać. Gazu, gazu, a leje coraz bardziej... Nawet na niemieckich autostradach 1000 km w deszczu nie należy do przyjemności. Co prawda jedzie się bezpiecznie, bo porządek musi być, ale 12 godzin w deszczu i pod wiatr wykończy raczej każdego. Jako optymista niepoprawny drugiego dnia liczyłem na zmianę pogody. I tak było. Przez 100 km we Francji nie padało, a potem luuuu... I zaczęło wiać w nos tak, że przy 140 km/h zamiast 6l/100km Suzi zaczęła palić 7,5l. Bajka. Lało i dmuchało, aż do Perpignan, czyli prawie pod granicę hiszpańską. Tak więc po przeszło 2 tyś km miałem lekko dość (a nawet bardziej), no ale wiadomo – za Pirenejami jest Hiszpania, czyli słoneczko jest murowane.
Przemieszczając się dość szybko przez Europę, zauważyłem, że o ile w Niemczech jeździ się szybko i bezpiecznie, drogi są świetnie oznakowane, a paliwo tylko o 20% droższe niż u nas, o tyle we Francji jest odwrotnie.
Przejazd autostradami ze wschodu na zachód Francji to dla motonity wydatek ok. 250 zł w jedną stronę, czyli rozbój. Można jechać drogami teoretycznie równoległymi zwanymi Nationalami, gdyby nie mały problem.
Ich oznakowanie. Francuzi szykują się prawdopodobnie do jakiejś wojny, stąd nie ma na nich praktycznie znaków wyznaczających główne kierunki. Są tylko drogowskazy pokazujące dojazd do najbliższej miejscowości - choćby były to dwa domy. Numery dróg i owszem są, ale dopiero po wyjeździe z miejscowości, czyli dowiadujemy się, że jedziemy przeważnie nie tam, gdzie chcemy. W dodatku tabliczki są malutkie, więc najlepiej mieć na kasku zamocowaną lornetkę, lub mikroskop – jak kto woli. Na autostradach jest ciut lepiej, choć kierunek na Paryż zobaczyć można „aż” 100 km przed tym miastem, a informację o zbliżających się zjazdach zobaczyć można wtedy, kiedy się je mija. Poza tym Francuzi jeżdżą z pełną zadumy i wyższości nonszalancją. Pierwszeństwo ma ten kto jest szybszy. Używanie kierunkowskazów jest albo faux pais (czyli: źle widziane), albo zakazane. Na rondach (których jest mnóstwo) jeździmy lewym lub środkowym pasem i z niego zjeżdżamy w drogę, o którą nam chodzi. Im bardziej komuś jadącemu prawym pasem zajedziemy drogę, tym lepiej. Oczywiście migacza przy zjeździe nie należy włączać. Nie spotkałem kierowcy, który wiedziałby do czego służą. I piszę SERIO.
Cena benzyny, to ok. 4,7zł za litr, co przy 3,1zł w Hiszpanii, 3,8zł w Niemczech i 2,5,zł w Andorze wskazuje, że sprowadzana jest z Marsa, albo co najmniej z Nordkappu. Przyznaję, że poza autostradami bywa nawet do 10% tańsza.
Chcąc się po drodze ogrzać i pożywić odwiedziłem parę restauracji. Cóż, jedzenie bardzo dobre, ale ceny takie, jakby zastawa był wliczona, a na talerzu: „smatrij oko kiełbasa uże niedaloko”, (jak mawiali kiedyś nasi „przyjaciele” kładąc plasterek kiełbasy na końcu dłuuugiej pajdy chleba).
Przy planowaniu podróży przez ten piękny kraj warto pamiętać o tym, że kempingi we Francji są równo o 100% droższe niż w Hiszpanii, czy Niemczech, a Francuzi na pytania zadawane po angielsku (który czasem rozumieją, a jakże) odpowiadają w swoim języku i dopiero po zdecydowanym okazaniu zachwytu nad ich piękną mową i krajem artykułują coś, co przypomina język Szekspira - z uroczym nosowym akcentem.
Ale wróćmy do Hiszpanii.
Nie marnując czasu zwinąłem trzeciego dnia bladym świtem mokry namiot i pognałem w kierunku Barcelony, wybierając autostradę, ponieważ zaczęło się znowu chmurzyć, a 10 st.C. w Langwedocji zachęcało do przekroczenia Pirenejów.
Katalonia – kraina piękna. Morze i cudowne góry. Ale Barcy nie odwiedziłem, ponieważ coś się w niebie chyba kran zaciął. Doszedłem do wniosku, że skoro leje tak, że noc z dnia się zrobiła, to należy uciekać na południe ile sił i mocy w silniku. I miałem rację. Zrobiło się cieplutko, a koło Walencji nawet ustał boczny silny wiatr. Autostrada dobra, choć droga, ale szosa równoległa beznadziejna. Humor poprawiał mi się z każdą chwilą, a ubranko pięknie na mnie schło.
Potem koło Walencji (w okolicy, która powinna nazywać się od tego dnia Los Pierdolos), zaczęło się piekło. Najpierw zerwał się huragan, taki, że zaczęło mną miotać jak pijanym akrobatą na trapezie. Przy 120 km/h chmury schodzące znad gór były szybsze i doganiały jadących. Następnie niebo zrobiło się czarne i spadł deszcz, a za chwilę grad wielkości dużych czereśni. Dosłownie w dwie minuty na autostradzie zrobiło się regularne lodowisko. Opony zniknęły w breji, tak, że tylko obręcze było widać. Obładowana Suzi zaczęła się zataczać. Termometr zwariował, bo zaczął nagle –4st C. pokazywać. Stanąć nie ma gdzie. Ani zjazdu, ani pobocza. Hiszpanie zatrzymywali się, gdzie mogli nie dbając o to, czy stoją na prawym, czy lewym pasie. W końcu jadę już tylko ja, bo wszystkie auta stoją. Staram się za wszelką cenę dojechać do wiaduktu przecinającego autostradę, żeby się pod nim schować. Boli straszliwie – plecy, dłonie, naprawdę łzy leciały mi z bólu - tak waliło. Wreszcie jest. Ale co widzę. Jakiś obłęd. Samochody zablokowały kompletnie wiadukt, i ani nie ma się gdzie wcisnąć, ani jak tego cyrku ominąć. Hamowanie. Nie da się. Motocykl płynie. No to silnikiem. Też się nie da, bo do wiaduktu za blisko. Nie wyrobię. No to po tylnym hamulcu, kierownica w bok i się kładziemy. Piękny poślizg. Nie ma jak po lodzie. Szorujemy bokiem, szorujemy, jakoś tak coraz bliżej do samochodów, a zatrzymać nie bardzo się możemy. No ale się udało. I w ten sposób zaparkowaliśmy pod wiaduktem.
Straty o dziwo były niewielkie, choć torba z bagażami się rozpruła, a tank bag (z aparatem fotograficznym – o dziwo przeżył!) poleciał tak z dziesięć metrów w górę. Suzi leży na lewym pasie. Podnieść jej z bagażami nie mogę. Ślizgam się w tej breji jakbym na łyżwach jeździł, zresztą na nogach ciężko ustać, bo wiaterek po prostu zmusza do czworaków. Ale znalazła się bratnia dusza – młody Hiszpan motocyklista wyskoczył ze stojącego obok auta i mi pomógł.
Dojechałem do wiaduktu w ostatniej chwili. Następne nadjeżdżające auta miały powgniatane dachy i powybijane i popękane od gradu szyby. Szok. Jeżeli im wgniatała się blacha, to mnie chyba zatłukłoby tam na amen. Cała ta Apokalipsa trwała 45 minut. Po następnej godzinie wszystko się roztopiło i zaświeciło słońce. Coś niesamowitego...
Kiedy wieczorem tego samego dnia 200 km dalej na południe kąpałem się na uroczym nadmorskim kempingu w basenie, w lokalnych wiadomościach mówili o pierwszym od 52 lat tornado... i domy bez dachów pokazywali.
Plecy miałem sine przez tydzień, a przez następne trzy dni żadne rękawice, przez opuchnięte od gradobicia palce nie dały się założyć. Motocykl uratowała duża torba zamocowana poprzecznie na tylnej kanapie, na której maszynka w trakcie szlifu się oparła. Skończyło się na paru rysach i pękniętej jednej osłonie. Przyznam się, że gdybym miał wtedy na sobie pampersa to z przyjemnością bym go wykorzystał. A nawet dwa.
I tak dotarłem na południe do Andaluzji, ojczyzny flamenco i corridy.
Kraina to piękna i górzysta. Jeżeli ktoś lubi serpentyny to tam jest ich do zwariowania i jeszcze więcej. Krajobraz jest rodem jak z westernów. I faktycznie Sergio Leone nakręcił tu swego czasu parę filmów z Clintem Eastwoodem.
Ale przede wszystkim Andaluzja to zamki, twierdze, ogrody, muzea pamiętające nie tylko Maurów, ale i Rzymian. No i oczywiście Costa del Sol, czyli Wybrzeże Słońca, na którym przez 340 dni w roku nie pada. Ja byłem w te pozostałe.
Zwiedzanie zacząłem od Grenady, ostatniego bastionu Maurów. Słynna twierdza, a raczej zespół pałaców La Alhambra ze swoimi ogrodami poruszy każdego. Pomimo deszczu nie chciało mi się stamtąd wyjść. Jak z baśni z tysiąca i jednej nocy.
W Guadix miałem okazję przenocować u przesymaptycznego polsko - hiszpańskiego małżeństwa. Juan - harleyowiec i prawnik oraz muzyk (nawet z płytą na koncie) w jednym i jego piękna polska żona Iza oraz ich dziecko. To był długi wieczór i cóż... okazało się, że Juan już nawet mówi po Polsku.
Juan i ja wtedy, czyli w 2000 roku oraz Juan 10 lat później. Z gatunku: im starsi - tym lepsi.
Mało kto wie, że tuż obok Grenady w górach Sierra Nevada, znajduje się najwyższa górska droga Europy wspinająca się aż na 3352 m. n.p.m. . Próbowałem oczywiście na nią wjechać, ale od 2700 m zaczął się śnieg i dalej droga była zamknięta. Podobno można tam się dostać wyłącznie w lipcu, a i też nie zawsze.
Jadąc dalej zwiedziłem Malagę w której polecam potężną twierdzę górującą nad miastem o nazwie Gibralfaro, z której roztacza się niesamowita panorama, oraz potężną, surową w stylu katedrę.
Jednak największe wrażenie zrobiły na mnie zagubione w górach Ronda i Mijas. Przyklejone do pomarańczowych skalistych gór, z białymi domkami, wąskimi uliczkami, widokiem aż do morza, do których dojeżdża się bocznymi drogami, składającymi się praktycznie z samych serpentyn wykutych w skałach pozwalają zrozumieć znaczenie słowa: manana. Tu nikt się nie spieszy, bo czas stanął w miejscu. W Ronda narodziła się corrida. I właśnie tu ją skodyfikowano. I chyba coś z tej atmosfery tu zostało.
Warto do obu miejscowości pojechać, choćby dlatego, żeby zobaczyć jak wyglądają prawdziwe góry w Hiszpanii i żeby zażyć przyjemności pokręcenia się po genialnych serpentynach.
Hiszpańskie drogi, przyznaję, są doskonałe. Już od Walencji można sobie darować autostradę i poruszać się drogami równoległymi. Cały kraj pocięty jest dwupasmowymi trasami szybkiego ruchu, na których nikt się za bardzo nie przejmuje ograniczeniami prędkości. Włącznie z miejscową policją. Hiszpanie jeżdżą szybko i zdecydowanie, ale bezpiecznie. Przyzwyczajeni są też do widoku motocykli. Powiem więcej. Oni mają słabość do motocyklistów. Motonita na drodze może wszystko. Ustępują, zjeżdżają, nikt nie trąbi, nawet jak się największą głupotę zrobi. Natomiast miejscowi motocykliści mają krew bardzo gorącą. Dominują szlifierki typu GSX-R, czy CBR. Każda na sportowych oponach, z otwartymi wydechami. Szaleją na nich niesamowicie w górach i widoki zakrętów branych na kolanie spotkać można co chwilę. Ciekawym zjawiskiem jest reakcja hiszpańskich motonitów na widok polskich numerów. Chcą od razu się ścigać. Nikt nie odpuści. Po prostu MUSZĄ. Tak mają. I nie ważne, że przed chwilą jechał sobie powolutku kontemplując widoki. Za każdym razem jak kogoś wyprzedzałem, a zorientował się, że to Polak, to na śmierć i życie od razu...Jeżeli więc ktoś nie zachowa spokoju, to południe Hiszpanii zwiedzać będzie w ekspresowym tempie nieustających wyścigów. Tylko pamiętać należy o tym, że miejscowe chłopaki znają każdy zakręt na pamięć i jeżdżą tam przez calutki rok na okrągło. Więc szanse zmierzenia się są dość marne.
Uboższy o dwa filmy do aparatu, które jakoś tak wypstrykały się w górach pojechałem do Wielkiej Brytanii. No tak, tak - do Wielkiej Brytanii. Wszak Gibraltar jest nadal we władaniu Królestwa. Obowiązuje angielski, funty, ale o dziwo jeździ się normalnie, czyli prawą stroną. Oczywiście nie obyło się bez szczegółowej kontroli, bo angielski celnik Polanda na rękawie kurtki się dopatrzył. Trochę się dziwił, ale powiedział mi, że wczoraj był motocyklista z Rosji. Ten to miał dopiero daleko! No i od razu dwie niespodzianki.
Pierwsza to ta, że droga prowadząca na Skałę jest przecięta przez lotnisko. Mocno się zdziwiłem, kiedy nagle drogę przegrodził mi szlaban, a zamiast pociągu tuż przed nosem przemknął startujący F16. Po czym szlaban się otworzył. Cóż, rozejrzałem się dość nieufnie wypatrując czy np. jakiś B52 czy inny Jambojet za chwilę nie zrobi ze mnie marmolady i jadę. Ale nie daleko, bo urocze brytyjskie policjantki zrobiły sobie mały piknik przy drodze nie zapominając o rozstawieniu radaru laserowego. A że ograniczenie na całym Gibraltarze jest do 30 km/h ,więc była okazja bliżej się poznać. Obyło się bez mandatu. Dziewczyny były młode, śmiać się lubiły, więc polska szkoła „zmiękczania” organów władzy zadziałała.
Wjazd na samą Skałę jest płatny i to słono. Na całe szczęście na Gibraltarze honorują hiszpańskie pesety. Wjeżdża się wąziuteńką drogą, która prowadzi krętymi uliczkami bardzo stromo pod górę. Po drodze można sobie zrobić zdjęcie ze „Słupami herkulesa” made by Great Britain. Ale na sam szczyt niestety się nie da, ponieważ armia brytyjska ma tam Super Tajne Urządzenia typu James Bond 2001, których zdjęcia zapewne można znaleźć w Internecie.
Widok ze skały na Gibraltar i Afrykę wyzwala wiele emocji. Strasznie chce się jechać dalej ...I żal, że droga się skończyła, a do Maroka musimy mieć wizę. Oczywiście można przeprawić się promem do Afryki i pojeździć parę kilometrów wokół hiszpańskiej jeszcze Ceuty, ale to bardzo droga impreza, więc dałem sobie spokój.
I tak sobie zjeżdżam na dół ze skały kontemplując widoki, a tu nagle zza zakrętu wyrosły na środku drogi małpy. Siedzi sześć sztuk na drodze i ze spokojem wygrzewa się w słoneczku. Marki nie rozpoznałem, bo niestety w tej dziedzinie słabiutki jestem, ale dość spore były. Biegają tam sobie małpiszony na wolności, ponieważ na Skale Gibraltarskiej jest ich rezerwat. Trąbię i nic. Siedzą i banany jedzą. No to najpierw parę fotek, a potem delikatnie poprosiłem je staropolskim sp....lać, żeby zeszły z drogi. Efekt był taki, że nie zeszły, tylko podeszły. I zrobiło się mało sympatycznie. Bardzo zainteresowały je moje bagaże, tak, że dwie sztuki miałem nagle z tyłu na kufrze i przy torbie. I tego było już mi za dużo. Wiem, że są pod ochroną, ale co miałem zrobić? Tak więc najpierw doszło między nami do wymiany zdań, a ponieważ kulturalnie się nie dało, (udawały bezczelne , że angielskiego nie znają), a nikt nie widział, więc zakończyło się krótką szarpaniną i paroma kopniakami. Nie powiem, że odbyło się to bezstresowo. Trochę się bałem. A gdzie im się podziało dobre brytyjskie wychowanie? No gdzie? A może to byli tajni agenci z miejscowego Urzędu Celnego? Wszak Gibraltar jest strefą wolnocłową o czym warto pamiętać wyjeżdżając z niego. Każdy pojazd jest kontrolowany, motocykle też i swoje w kolejce niestety trzeba odstać.
Dla czystej własnej przyjemności pognałem dalej do Tariffy. Jest to najdalej wysunięty na południe skrawek Europy. Mała mieścina z pięknymi, ale wietrznymi plażami jest mekką surferów. Miłe jest to, że na plażę można praktycznie wjechać motocyklem, co uczyniłem, choć moja Suzi do enduro raczej się nie zalicza. No, ale jak się chce mieć fajne zdjęcia to można się chwilę pomęczyć.
I oczywiście natychmiast znalazł się uczynny Hiszpan, który parę zdjęć mi zrobił. Hiszpanie to naród bardzo, ale to bardzo otwarty i ciekawy obcokrajowców. A Polaków bardzo lubią. Na widok „motorista Polaco” sami podchodzą, zaczepiają, pytają się czy w czymś nie pomóc. I zawsze z uśmiechem. Problemem jest to, że nie znają żadnych języków obcych. Tylko w dużych miastach w miejscach tłumnie odwiedzanych przez turystów spotkać można kogoś, kto ciut po angielsku mówi. A gdzie indziej, albo hiszpański, albo migowy. Ale są to ludzie tak komunikatywni, że wszystko można sobie wyjaśnić. Zdarzyła mi się taka mała przygoda, że zaciął się zamek od blokady tylnego koła. Pomocy nie musiałem szukać, bo po chwili jak spod ziemi wyrosło dwóch Hiszpanów i po stwierdzeniu, że blokada „no entranta” zamknęli swój sklep i pognali po narzędzia. Po dziesięciu minutach zamek ruszył i byli naprawdę zadowoleni, że mogli pomóc. I tak jest na każdym kroku. Na kempingach zdarzało mi się być zapraszanym przez Hiszpanów ot tak po prostu na kolację i winko. A miejscowa policjantka, którą zapytałem o najbliższy kemping po prostu zeszła ze skrzyżowania na którym kierowała ruchem i przez 15km pilotowała mnie swoim radiowozem. Fantastyczni ludzie.
Kempingi w Hiszpanii są czyste i tanie. Nigdy więcej niż 35zł za dobę nie zapłaciłem. Większość ma basen , restaurację i mały sklepik. Najwięcej oczywiście jest ich na południu. Natomiast w środkowej Hiszpanii kempingi są wyłącznie w dużych miejscowościach. Zawsze tylko jeden na miasto, przeważnie na peryferiach, przy jakiejś drodze wylotowej. Hiszpańskie mapy drogowe nie mają zaznaczonych kempingów, tak samo nie ma ich na planach miast. Rzadkością są znaki kierujące do nich. Warto więc zaopatrzyć się w mapy w Polsce (ale nie nasze, bo ja kupiłem mapę niby z zeszłego roku, a potem się okazało, że dane do niej zbierane były sześć lat wcześniej, więc nawet numery dróg się zmieniły), tylko niemieckie. W Hiszpanii w każdej księgarni można nabyć książkę (nawet z CD-romem) z bazą wszystkich kempingów. Za 22 zł jest w niej wszystko, tylko, że po hiszpańsku oczywiście. I jeszcze coś... Nasze szpilki i śledzie do namiotów można spokojnie zostawić w domu. Hiszpania to same skały i należy mieć specjalne krótkie 5-cio centymetrowe śledzie (Hiszpanie robią takie, warto kupić u nich!), i porządny młotek. Inna sprawa, że wyciąga się jeszcze gorzej niż się wbija, dlatego muszą być krótkie, bo do długich należałoby zabrać jeszcze młot pneumatyczny.
Dalsza trasa zaprowadziła mnie do Sewilli. W największej gotyckiej katedrze na świecie spoczywa Kolumb. Jest tam też retabulum , do ozdobienia którego zużyto 3,5 tony złota. Ciekawostką jest 98 metrowa dzwonnica La Giralda. Nie prowadzą na nią schody, tylko rampa, po której wjeżdżano... konno! Oczywiście w Sewilli jest też przepiękny zamek z ogrodami, no i warto odwiedzić Plaza de Espanol. Polecam.
Kierując się dalej na północ w kierunku Madrytu zwiedziłem Kordowę. Koniecznie trzeba się w niej zatrzymać. Choćby po to, aby zwiedzić jeden z największych meczetów świata – Mezquita-Catedral. Ocalał on tylko dlatego, że Karol V nakazał zbudowanie katedry nie na jego miejscu, ale w jego wnętrzu. Ogromne wrażenie wywierają niekończące się kolumny i mauretańskie sztukaterie oraz nisza, w której w czasie modlitw siadywał kalif. Bardzo blisko niej jest sympatyczny Alcazar, czyli zamek, no a spacer po uliczkach dzielnicy żydowskiej powinien być obowiązkowy.
A dalej...
Dalej na północ zaczyna się Zielona Hiszpania pełna zapachów, kwiatów, ogromnych pustkowi i świetnych dróg. I tak przez Nową Kastylię w pięknym słońcu dotarłem do krainy La Manchy. Kto czytał Don Kichota ten wie o co chodzi. Tuż przed Toledo w Consequerze na wzgórzu tak jak w książce stoją wiatraki. I ruiny zamku też. A jaka panorama ze wzgórz...
Ale to co wg mnie (i nie tylko mnie, prawda?) jest najpiękniejsze w Hiszpanii to zdecydowanie Toledo. Jak z bajki...
To pamiętające czasy rzymskie miasto położone jest na niewielkim wzniesieniu otulonym przepływającym Tagiem. Widok ze wzgórz na miasto jest tak niesamowity, że można siedzieć i patrzeć godzinami. Miałem to szczęście, że dysponowałem krótkim, ale świetnym przewodnikiem wydanym przez Ell, dzięki któremu mogłem spojrzeć trochę innymi oczami na miasto, a i tak zwiedzanie Toledo zajęło mi 3 dni. Jadąc do Hiszpanii Toledo powinno zostawić się na deser, bo po nim nic już tak nie zachwyci.
A potem rozpocząłem odwrót przez Madryt. Szczerze mówiąc nie ma tam praktycznie nic i nie ma sensu tam się zatrzymywać na dłużej. (chyba, że kogoś nocne życie interesuje, to jak najbardziej, bo Madryt żyje w nocy). Wielka zakorkowana nowoczesna metropolia. Ale zależy co kto lubi.
Żałując, że czasu i środków zabrakło mi na odwiedzenie Somosierry (jest za to po co wracać), przez Saragossę zrobiłem przeszło siedmiuset kilometrowy skok do granicy Andory.
Na kompletnie pustym kempingu wieczorem zrobiło się ciut chłodno, a rano okazało się, że w nocy był mróz. O 7 rano było „aż” +2 st. C. A przecież dopiero miałem zacząć się wspinać do góry.
Andora to jeden wielki sklep wolnocłowy. Przez 56 km tylko sklepy, sklepy i sklepy. I jeden wielki korek. Benzyna po 2,5 zl/litr wyzwoliła we mnie chęć zatankowania również do kieszeni i w usta, ale pan nie chciał nalać. Mróz jakby to luty był. Śnieżek przy drogach, a im wyżej tym ciekawiej. Tak od 1800 m n.p.m. śnieg leżał sobie również na szosie, wyciągi narciarskie widzę czynne... Chciałem się uszczypnąć, ale przez kask i kominiarkę się nie udało. Następne 100 km przejazdu przez Pireneje zajęło mi trzy godziny plus parę extra de lux poślizgów gratis.
Po francuskiej stronie zrobiło się fantastycznie zielono i z kilometra na kilometr cieplej. Dlatego skusiłem się na boczną drogę D613 prowadzącą mniej więcej w kierunku Narbonne. Przepiękna, tylko tak wąska i kręta, że na dwóch zakrętach obracałem motocykl po prostu na nodze, bo do wyboru miałem to, albo branie zakrętu na dwa razy z cofaniem. Na asfalcie leży tam mnóstwo drobnych kamyczków spadających ze skał, więc jest na czym uślizgi łapać. Z gazem więc ostrożnie. Przydałoby się tam enduro, oj przydało. Ale droga fajna. Oczywiście po drodze pojawiło się skrzyżowanie ze znakami do każdej Ważnej Wioski oraz Najbliższej Knajpy, a główne kierunki w tym samym miejscu zniknęły wraz z numerami dróg, ale korzystając z kierunków świata określonych przez słońce po chwili namysłu poradziłem sobie.
A nad morzem +45 st C więc organizm lekko oszalał, bo dwie godziny wcześniej w mrozie jechaliśmy. Aż mnie lekko zamroczyło. Przejazd przez Francję autostradami, aż do Lyonu odbył się bez przygód. W Lyonie należy bardzo uważać na rozjazdach autostrad. Znaków tyle, że należałoby się zatrzymać i parę minut je studiować (14 miast na jednym znaku, ktoś kiedyś widział?), a że czasu na to nie ma, to w ruletkę trzeba zagrać. Oczywiście za Lyonem czekała na mnie burza z piorunami. Całe szczęście, że zauważyłem Hotel Ibis przy autostradzie i zdążyłem się w nim na noc schować. Ponieważ wpadłem prawie z drzwiami, a moje ubranie i ja sam za czyści nie byliśmy, więc recepcjonistka jako gościowi z innej galaktyki, z planety o dziwnej nazwie Polska nie rzuciła się pod nogi z miłości od pierwszego wejrzenia, tylko skasowała pieniążki z góry i nie chciała przyjąć zapłaty kartą visa. Dała się przekonać w końcu do karty, ale czułem się jak jakieś UFO. Francuska gościnność.
Do Niemiec wjechałem na oparach paliwa. Wreszcie skończyły się opłaty za drogi, ceny znormalniały więc z przyjemnością nalałem pod korek, ale żeby nie było za miło - padający od Lyonu deszcz zamienił się w ulewę.
Całe szczęście, że pod Karlsruhe w uroczej miejscowości Ettlingen mieszkają bardzo gościnni i sympatyczni znajomi mojego ojca Państwo Renata i Zygfryd Sutter, bo ledwo się tam doczołgałem, a raczej dopłynąłem i dalej już nie miałbym siły jechać. Polecam tą miejscowość wszystkim jadącym w kierunku Francji. Mnóstwo fajnych i tanich hotelików, niezliczona ilość knajpek, a jeżeli ktoś chce wypić piwo swojego życia to u Vogla będzie miał okazję spróbować jak smakuje prawdziwe piwo, które ma dwa dni i nie jest pasteryzowane. Uwaga: jest bardzo groźne, bo chce się jeszcze i jeszcze...
Ugoszczony jak szejk arabski następnego dnia ruszyłem z zamiarem przejechania ostatniego tysiąca kilometrów w jeden dzień i zakończenia wyprawy w domu. Ale to nie był koniec przygód...
Oczywiście lało równo. Już po 40 km Suzi zaczęła się dławić, kolejno przestawały pracować cylindry, aż w końcu cudem zjechałem na parking i... koniec. Kolejne próby reanimacji kończyły się niepowodzeniem. W akcie desperacji wezwałem pomoc drogową ADAC, motocykl na auto i jedziemy do ich serwisu. Nie umieją naprawić. Dzwonią do jedynego w promieniu 50 km serwisu Suzuki w Karlsruhe. A oni im na to, że mają to w nosie, że ktoś na trasie ma awarie i jest z dość daleka, bo mają co robić i mogą przyjąć motocykl do naprawy, ale za 14 dni. Pokrzyczeli Niemcy na siebie przez telefon, ale bez skutku. Fajny serwis ma Suzuki. A w książce serwisowej Suzuki napisali, że każdy serwis w Europie motocykliście będącemu w podróży udzieli natychmiastowej pomocy. Powinny dodać: jak będzie im się chciało.
I tak z motorkiem przywiezionym w busie za jedyne 400 DM wylądowałem z powrotem w Ettlingen u Państwa Suttrów.
Po wielu rozważaniach co się stało i jak to naprawić trafiłem do małego warsztatu, gdzie stwierdziliśmy, że przyczyną był kompletnie przemoknięty filtr powietrza, który w końcu przepuścił wodę do gaźników.
Następnego dnia mając wysuszony filtr, już bez wody w paliwie wystartowałem raz jeszcze. Oczywiście lało równo.
Po 300 km przestały nagle chodzić dwa cylindry. Ale jadę dalej. Tylko pow. 80km/h się nie da, bo silnik się dusi. No więc pełznę za TIR-em, który zalewa mnie fontannami wody, na plecach mam drugiego i zabawa jest na całego. Po 250 km ulewa zamieniła się w normalny deszcz, Suzi wysłuchała moich modłów i silnik ożył. Padało sobie aż do naszej granicy.
Kiedy dotarłem do Poznania i jako tako się pozbierałem doszedłem do przyczyny zaniku pracy dwóch cylindrów. W GSX-fie cewki zapłonowe umieszczono tuż za chłodnicą oleju. Nie są one niczym osłonięte, a styki aż się proszą o lepszą izolację. W trakcie jazdy w dużym deszczu zamakają. Woda spływa też po kablach wysokiego napięcia i następuje zwyczajny upływ prądu. Objaw jest taki, że nagle gasną razem dwa cylindry, o ile zamoknie tylko jedna cewka.... Kiedy wody jest mniej zostaje ona w końcu odparowana, bo silnik ma wysoką temperaturę i wszystko wraca do normy. Zrobiłem więc Suzi „dobrze” i zamontowałem jej osłony cewek, które nie dopuszczają do nich wody. I po kłopocie.
I tak przygoda dobiegła końca. Śmiać mi się chciało, kiedy dowiedziałem się, że w trakcie mojej wycieczki do Hiszpanii w Polsce było słonecznie i +30 stopni C. A w Hiszpanii namiot mi zbutwiał...
Ale na pewno było warto. Uważajcie na małpy!