Nordkapp 2000
Nordkapp 71°10’21”
Gdzie rzeczywistość przerasta wyobraźnię
(relacje codzienne z wyprawy na Onet.pl)
Kiedy w lipcowy poranek wyruszyliśmy w 15-dniową trasę wiodącą przez Szwecję, Norwegię, Finlandię, Estonię, Łotwę i Litwę liczącą przeszło 7500 km nawet, nie przypuszczaliśmy ile przygód nas czeka...
Przygotowania do wyprawy zajęły nam prawie rok, ponieważ po zaplanowaniu trasy okazało się, że środki którymi dysponujemy są zbyt szczupłe aby sfinansować wyprawę. Pozyskiwanie sponsorów jest zajęciem długim, żmudnym i mogącym wprowadzić w stan obłędu, ale koniec końców uwieńczyliśmy je sukcesem. Efektem ubocznym tych działań było codzienne relacjonowanie przebiegu wyprawy w internecie na stronach Onetu i Super Expressu (zachęcam – dużo zdjęć), co wymagało zabrania laptopa i aparatu cyfrowego. Miałem z tym dużo roboty i kłopotów technicznych, ale jakoś się udało. Ubrania w których mieliśmy jechać przetestowaliśmy w naszych zimowych warunkach. Żeby się nie zdziwić gdzieś na północy, że coś jest nie tak.
Wyruszyliśmy 7 lipca z Poznania w trzy motocykle. Artur Zawodny (znany autor wielu reportaży z podróży po Dalekim Wschodzie przyleciał z Hong Kongu specjalnie żeby wziąć udział w naszej wyprawie) jechał na Suzuki SV 650S, Rafał Chojecki na Transalpie i ja na Suzuki GSX 600F.
Opisem jazdy do Świnoujścia nie będę zanudzał. Wiadomo – dziury, koleiny, wyboje, kierowcy – kamikadze, policjanci – ukryci wśród zarośli z „suszarkami”. Artur , będąc w Polsce pierwszy raz od 1965 roku był w naprawdę ciężkim szoku. Jak tu jeździć, żeby przeżyć? Podobno nawet w Chinach jest lepiej.
I wszystko byłoby normalnie i spokojnie, gdyby koło Gorzowa nie okazało się, że Artur jadący pożyczonym motocyklem, zostawił dowód rejestracyjny w Poznaniu. Musiał biedak zawrócić. A prom nie czeka, tylko o 21.00 płynie... Zdążył, choć nie bez przygody. W drodze do Poznania zatrzymała go policja. No i cyrk. Nie ma dowodu, motocykl zatrzymują, jego też. Art wybrnął z sytuacji używając jako argumentu ... egzemplarza „Świata Motocykli”, w którym był zamieszczony jego artykuł. Drogówka poczytała, pomyślała i puściła go wolno. Uff!
Chyba był to znak, że dalej czeka nas wiele przygód, ale wtedy tego jeszcze nie wiedzieliśmy.
Ształowanie (czyli mocowanie) motocykli na promie „Polferiess” to wyższa szkoła jazdy. Doszliśmy do tego, że umocowanie motocykli do lewej burty zgodnie z zaleceniami obsługi, czyli oparcie na bocznej nóżce i przytwierdzenie pasami do burty nie jest stabilne. Jeżeli prom zabuja się w lewo to cały ciężar zostaje przeniesiony na nóżkę, co może spowodować jej zgięcie albo złamanie. Dlatego naciągnęliśmy też pasy w prawą stronę, mocując je do pokładu – zapewnia to motocyklom większą stabilność. I pamiętajcie – zabierzcie własne pasy. Te, które są na promie, stworzone zostały dla samochodów – nie dla nas.
Przeprawa promowa do Ystad zrobiła na mnie i Rafale duże wrażenie. Wszak pierwszy raz byliśmy na pełnym morzu. Najciekawszy był sklep wolnocłowy. Zakupy napitków tam dokonane pozwoliły nam przetrwać stany ogólnego wyziębienia organizmów, które miało nas czekać na północy Norwegii.
Droga z Ystad do Oslo to piękna autostrada. Przez pierwsze 300 km po obu jej stronach zobaczyć można wiele ogromnych wiatraków służących do napędu prądnic. Stoją tam nie bez kozery. Wiało straszliwie. Nasze motocykle ważyły grubo pow. 350 kg z ładunkiem, a mimo to miotało nami, jakbyśmy jechali na rowerach. Dla mnie omal nie zakończyło się to kraksą. Po prostu wiatr (a raczej huragan) przemieścił mnie z lewego pasa na prawy, jak chciał. A tym pasem właśnie jechał samochód. I naprawdę nic, ale to nic nie dało się zrobić. Frunąłem jak latawiec. Uratowało mnie gwałtowne dodanie gazu, dzięki któremu przelatując na prawy pas zdążyłem wyprzedzić jadące nim auto. Łatwo pisać – ale oczy miałem wielkie jak arbuzy, a paszczę otwartą w niemym krzyku. Na dalekiej północy podmuchy były jeszcze mocniejsze i bardziej zdradliwe, bo zmienne, co do kierunku.
Kierowcy szwedzcy jeżdżą spokojnie, ale szybko. Zawsze więcej niż wolno i tym przypominają naszych. To jedyne podobieństwo – poza tym, nikt nie zajedzie drogi, nikt nie wyprzedzi na trzeciego. Można się czuć bezpiecznie.
Na południu Szwecji i Norwegii ustawionych jest tyle automatycznych radarów, że jest ich chyba więcej niż mieszkańców. Ale ustawione są faktycznie tam, gdzie należy jechać wolno. Zresztą ograniczenia prędkości w Skandynawii są zawsze tam, gdzie być powinny, a jeżeli ktoś zlekceważy ograniczenie do np. 60 km/h przed zakrętem, to w trakcie jego pokonywania stwierdzi, że właśnie ta prędkość była maksymalną z jaką bez emocji można było go pokonać. Trochę inaczej niż u nas.
Sposób jazdy Norwegów i Finów tym różni się od Szwedów, że nie przekraczają oni ograniczeń prędkości. W Norwegii teoretycznie wolno jeździć „aż” 80 km/h, ale tak naprawdę to obecność policji od Trondheim oraz na bocznych drogach można uznać za zerową, więc ... sami wiecie co. Ciekawe jest zachowanie norweskich kierowców na widok jadącego za nimi motocykla. Nie tylko zjadą na prawo, ale jeżeli jest kręto i ciasno potrafią STANĄĆ (!) i przepuścić motonitę. Coś niebywałego! Kultura jazdy Skandynawów jest niesamowita. Przez całą trasę nie widzieliśmy aby ktoś komuś coś pokazywał, trąbił, wymuszał. Ani jednej stłuczki, czy pisku kół. Po prostu szanują życie.
W Oslo znalezienie campingu nie nastręcza trudności. Dojazd jest pięknie oznakowany. I tak jest wszędzie. Co prawda był to najdroższy nocleg (ok. 70 zł za osobę) ale wiadomo – stolica.
To co nas od razu zaskoczyło to powietrze. Czyste niczym na szczycie Giewontu. Oczywiście miasto warto zwiedzić. Najciekawiej było na półwyspie Bygdoy. Są tam muzea: statku Fram na którym pływali Nansen i Amundsen, tratw Ra II i Kon-tiki, wikingów z autentycznymi drakkarami (czyli łodziami) oraz ludowej kultury norweskiej. Największe wrażenie wywiera statek Fram, a raczej jego wnętrze. Jeszcze czuć ducha polarników. Wszędzie bilety są niestety drogie – 15 zł za osobę, ale warto. Centrum Oslo to mieszanka kultur. Oprócz Europejczyków masa Arabów i Murzynów. W południowej części miasta znajduje się słynna twierdza Akhersus, której niestety nie zwiedziliśmy, bo jak to w Norwegii bywa, pogoda w przeciągu 10 minut zmieniła się ze słonecznej w oberwanie chmury. No i strasznie zmokliśmy.
Zaskoczeniem jest liczba tubylców jeżdżących na motocyklach. Naprawdę sporo, mimo, że klimat delikatnie mówiąc, mają ciężki. Widać że ukochanymi motocyklami są wszelkiej maści Ducatti. Takie ilości widziałem tylko we Włoszech. Na północy nawet za Kołem Polarnym spotykaliśmy norweskich bikerów, przeważnie na Yamahach Diversion 900 i sporo na Suzuki SV 650S (wszak brzmi podobnie jak Ducatti).
W Oslo okazało się, że dalej będziemy musieli jechać w dwóch, ponieważ Artur miał kłopoty z prowadzeniem swojego motocykla. Już w Szwecji widziałem, że zostaje na każdym zakręcie w tyle. Przejechaliśmy się jego Suzi po kolei i diagnoza była następująca: fajny motocykl, silnik pięknie ciągnie, świetne hamulce, ale w zakręt należy go składać brutalnie jak sportową maszynę. Jazda nim wymaga dużej wprawy, a Art nigdy nie jeździł „z głową do przodu”. Narada była długa i w końcu uradziliśmy, że Artur wraca, bo góry które nas czekają to już nie zabawa. Żegnaliśmy się z przykrością, ale Artur to niesamowity gość i zapowiedział nam niespodziankę w Helsinkach...
Planując wyprawę założyliśmy dotarcie na Nordkapp nie najkrótszą droga wiodącą z Oslo – czyli E6, ale odejście w kierunku Bergen w celu zobaczenia największych atrakcji turystycznych Norwegii i zmierzenia się z Drogą Orłów, Dalsnibbą i Drogą Trolli. Tak też zrobiliśmy.
Po wyjeździe z Oslo skierowaliśmy się drogą nr E16 w kierunku Bergen. Samo Bergen z racji braku czasu i padającego tam przez 360 dni w roku deszczu nie było w planie imprezy. Tak więc dotarliśmy spokojnie do początku jednej z najtrudniejszych górskich dróg w Europie – Drogi Orłów oznaczonej jako nr 50. Pogoda która towarzyszyła nam od tego miejsca, aż do Nordkappu była stała. Już 50 km za Oslo robi się zimno, a potem jest gorzej. Jechaliśmy w temperaturach od –8 do +12 st. C. W przeciągu godziny pogoda ze słonecznej potrafiła kilkukrotnie zmieniać się w ulewny deszcz, mgłę, oblodzenie, grad. Kiedy szósty raz w przeciągu paru godzin zakładałem kombinezon przeciwdeszczowy doszedłem do wniosku, że po prostu należy w nich jechać cały czas. Dodatkową zaletą jazdy w takim ubiorze jest lepsza osłona przed wiatrem.
Droga Orłów to setki zakrętów i ok. 25 tuneli wydrążonych w skałach. Wspinaliśmy się na wysokość 1800 metrów, a tam śnieg, lód, kozice i dzikie owce. Krajobraz był groźny, księżycowy, spowity ciszą i mgłą, którą przecinały tylko silniki naszych motocykli. Jak na innej planecie. Spośród gór na drogę wybiegały kozice i z zaciekawieniem przystawały patrząc na dwóch zamarzających powoli facetów, którzy na swoich hulajnogach ośmielili się zakłócić spokój ich królestwa. Tunele okazały się bardzo, bardzo niebezpieczne. Jest w nich zawsze wilgoć. Mogą zdarzyć się zakręty i to ostre, a ponieważ praktycznie są nieoświetlone, jazda nimi na początku wymaga pełnej koncentracji. Zanim wzrok się przyzwyczai widać wyłącznie ciemność. I co ciekawe - światła mijania nie pomagają. Najdłuższy tunel miał 12 km, inne od 1,5 do 4-ech. Osobom cierpiącym na klaustrofobię nie polecam. Droga jest wąska, miejscami wydrążona w dwumetrowym wiecznym śniegu, a zakręty nigdy się nie kończą. I są ostre. Niespotykanie ostre.
W ten dzień pokonanie 500 km zajęło nam 12, 5 godziny jazdy. Byliśmy wykończeni, ale szczęśliwi.
Nasz sposób ubierania sprawdził się doskonale. W takich warunkach idealnie spisują się ciuchy z goretexu z podpinkami, a pod tym bielizna polarowa i takież bluzy. Na nogi wyłącznie grube skarpety z owczej wełny, a na rękach jedyne rękawice w których nie zamarzają dłonie, czyli fińskie motocyklowe rękawice Sinisalo – stworzone do tych warunków. Warto zresztą mieć ze trzy komplety na zmianę. Na to wszystko kombinezony przeciwdeszczowe i takież ochraniacze na rękawice i buty. Pod kaskami kominiarki scotta, a na szyjach kołnierze ocieplające. I już można spokojnie jechać na Nordkapp.
Na całej trasie nie widzieliśmy nikogo w modnym kolorowym kombinezonie skórzanym. Tu wszyscy jeżdżą w goretexach. I wiedzą, co czynią.
Szlak wyprawy wiódł dalej jedną z licznych przepraw promowych (koszt ok. 20 zł) przez fiord Sognefjorden, (który wcina się w ląd na przeszło 200 km) w kierunku parków narodowych Jostedalsbrenn i Jotunheimen. Ten pierwszy to gigantyczny lodowiec. Kiedy skręciłem w jego kierunku, na początku czułem się rozczarowany. Jadę i jadę, deszcz leje, wiatr nosi jak zawsze, po lewej jakaś wieeelka góra – gdzie ten lodowiec? Rzut oka na mapę i... o rany jest! Ta ciemna góra, to nie góra! To jest lód. Nie wierzyłem. Musiałem dotknąć – lód, który nigdy nie rozmarza. Od ilu lat? Od ilu stuleci? Kto to wie?
Na końcu drogi 604 zobaczyłem jeden z najbardziej fantastycznych widoków, jakie w życiu widziałem. Ogromny, kilometrowy, błękitny jęzor lodu. Tak błękitny, że żadne zdjęcie, żaden film nie oddają tego koloru. Ludzie przy nim wyglądali jak mrówki. Dzieło przyrody. A może Odyna? Ciężko było stamtąd dalej jechać. Mam ten obraz ciągle przed oczami i nie mogę zapomnieć... Już wtedy wiedziałem, że było warto tu przyjechać.
Polecam wszystkim dalszą jazdę drogą nr 55. Fantastyczne widoki i niezliczone, niekończące się serpentyny. Po prawej roztacza się panorama najwyższych szczytów norweskich gór z Galdhopingen (2469m) na czele. Migawka aparatu się grzeje. Co zakręt to lepsze ujęcie. Klisze przewidziane na całą wyprawę wyczerpaliśmy już przed Trondheim. A mieliśmy ich dziesięć. Norwegia to kraina miliarda zakrętów. Prawie nie ma prostych – najwyżej ze 100 metrów i znów ... prawo, lewo, góra, dół i tak w kółko. Na drodze nr 55 na odcinku 3 km zdołałem naliczyć 84 zakręty, zanim mi się poplątało.
Specyfiką górskich dróg potomków wikingów jest sposób profilowania promienia zakrętów. Bardzo często po wewnętrznej nie mają one promienia – tak są ścięte, a tylko po zewnętrznej można liczyć na litość drogowców. Powiem szczerze – mimo że jeżdżę kilkanaście lat motocyklem, dopiero tam nauczyłem się jeździć podnóżkami po asfalcie wykorzystując maksymalnie hamulce, aż się okładziny smażyły. Bo nie było wyjścia. Geometria i promień skrętu motocykla sportowo-turystycznego nie pozwalał mi czasem wyrobić takich zakrętów inaczej. Świetna szkoła jazdy. Polecam.
Ceny rosły wraz z pokonywanym dystansem. Benzyna z 5 zł/l podskoczyła do 6 zł, żeby w okolicach Nordkappu osiągnąć 7 zł. Chleb kosztuje 10 zł, camping 50zł, piwo 24 zł za 0,33l, papierosy 30 zł za 10 sztuk. Fajnie, prawda? Dobrze, że jedzenie mieliśmy ze sobą.
No i jeszcze z ciekawostek – norweskie asfalty strasznie zdzierają opony. Po pierwszych 3000 km przednie mieliśmy kompletnie łyse, a tylne dokańczały żywota. Podobnie było ze sprayem do łańcuchów. W tych warunkach pogodowych jego zużycie jest co najmniej czterokrotnie większe niż w naszych. Ilość, która normalnie wystarczy na 10 tyś km skończyła się nam po 2,5 tyś. A na północy smar do łańcuchów motocyklowych można sobie tylko namalować. My kupiliśmy rowerowy. Okazało się że to prawie to samo. Tylko trzeba częściej używać.
W towarzyszącym nam dalej zimnie i deszczu pognaliśmy w kierunku fiordu Geiranger. Po drodze mieliśmy wjazd na Dalsnibbę. Ciekawe przeżycie, z gatunku mocnych. Żeby wjechać na szczyt należy na długości 4 km wspiąć się 1470m w górę. Uroku dodaje szeroka na samochód szutrowa droga, nieograniczona oczywiście żadnymi barierkami. Na górze byłem blady. Za to widok z góry na fiord (kiedy na chwilę rozwiało mgłę) jest bajkowy. Jazda w dół jest jeszcze cięższa i czuć jak hamulce są coraz bardziej miękkie.
Będąc w Norwegii nie można ominąć przeprawy promowej przez najpiękniejszy fiord tego kraju – Geiranger. Wycieczka trwa ok. 1,5h. I nie wiem jak opisać to co było dane nam zobaczyć. Bo jak oddać piękno wodospadu Siedmiu Sióstr spadającego siedmioma jęzorami z wysokości 150 metrów do fiordu oszałamiającego pięknem i hukiem? Czy otaczających fiord po obu stronach pionowych skał sięgających 200 metrów? Czy dziesiątek mniejszych wodospadów i potoków? Czy też wyłaniających się zza zakrętów spowitych słońcem i mgłą ośnieżonych szczytów gór? Nie wiem i się nie podejmuję. Musicie sami zobaczyć.
Ale żeby nie zrobiło nam się zbyt sielsko, Odyn zgotował nam niespodziankę. Kiedy spokojnie kontemplując widoki zbliżyliśmy się drogą nr 63 do odcinka zwanego Drogą Trolli zaczęła opadać mgła. Ale jaka mgła. Gęsta jak mleko, wilgotna, zimna i przeniknięta mżawką. W dodatku Rafał jadący za mną skręcił w złą stronę i tak się pięknie pogubiliśmy. Po drodze przed wjazdem na serpentyny, kiedy widoczność zaczęła spadać do 10 metrów zatrzymał się koło mnie norweski motocyklista ostrzegając przed dalszą jazdą, ponieważ kompletnie nic nie widać. No ale jak on przeszedł, to my chyba też możemy? No i przejechaliśmy. Koszmar. Człowiek jedzie, a raczej pełznie, a tu nagle nie ma drogi, zakrętu nie widać. Szyby w kaskach do góry i dalej. Na dole spotkaliśmy Szwedów na pięknych BMW. Pytali, czy też tak jak oni się wycofaliśmy. A my w śmiech. Nie da się ukryć, mieliśmy satysfakcję.
Po tym dniu pojawił się duży problem z nadawaniem relacji dla internautów. Padł definitywnie kabel łączący telefon z laptopem. Zdecydowaliśmy, że musimy kupić nowy w Trondheim, bo to ostatnie większe miasto w drodze na północ.
Kiedy zjechaliśmy wreszcie z gór, tuż przed Trondheim, na drogę E6 mającą zaprowadzić nas aż na Nordkapp, wydała nam się ona istną autostradą. Normalne zakręty, w które można wjechać nie łamiąc kręgosłupa i lepsza nawierzchnia przyprawiły nas o dobry humor. Deszcz, wiatr i zimno nie robiły już wtedy na nas żadnego wrażenia. Normalka.
Humor popsuł mi się w Trondheim, kiedy po nabyciu pięknego, nowego, najdroższego na świecie kabelka f-my Nokia (0,5 metra za jedyne 900 zł), okazało się, że oprogramowanie do niego można zainstalować wyłącznie w serwisie, który jest na drugim końcu miasta. Panowie w serwisie ok. 16.00 stwierdzili, że dzisiaj nie dadzą rady bo o 18-ej kończą pracę i właśnie przygotowują się do wyjścia do domu (!) Rozpętałem piekło. I zdążyli. Za następne 200 zł. Rozbój. Ale katedry w Trondheim już nie zobaczyłem. Nie było czasu. Musiałem gonić Rafała , który poszedł ostro do przodu. Dlatego pojadę tam kiedyś jeszcze raz.
W każdym razie mogłem dalej wysyłać relacje i czytało je ładnych kilkanaście tysięcy osób, które mam nadzieję, że patrzą teraz przychylniej na nas, motonitów. Niektórzy przesyłali nam nawet e-maile, które wspierały nas w ciężkich chwilach. Najbardziej motywujące były od Łukasza. Dzięki.
Ad rem. Norwegia zaczyna się za Trondheim. Taka dzika, prawie nieskalana cywilizacją, pełna fiordów, dziesiątków tuneli, gwałtownych porywów wiatru, słońca przechodzącego w mgłę i latem – białych nocy. To coś niesamowitego, kiedy człowiek patrzy na zegarek, druga w nocy, a tu słońce pięknie świeci.
Za Kołem Polarnym jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki zniknęły gdzieś drzewa. Pozostały tylko mchy, porosty, trawa i rachityczne brzozy metrowej wysokości. Jednym słowem jest coraz bardziej pusto. W miejscu gdzie jest wyznaczona linia Koła znajduje się budyneczek, w którym można kupić pamiątki, wysłać kartki pocztowe i coś zjeść. W tym miejscu wyprawy survivalowe dyrektorów finansowych i prezesów dużych firm jadące klimatyzowanymi gigant-autobusami po zrobieniu zdjęć w większości zawracają.
Spotkaliśmy na Kole czterech duńskich motonitów w wieku, powiedzmy, średnim, którzy jechali tak jak my na Nordkapp. Z tym że oni jechali na weteranach. Był i Harley WLA i NSU i Triumph i coś, czego nie rozpoznałem. Dzielne chłopy. Wieźli wszystkie części zamienne ze sobą i walcząc z oporną techniką codzienne przemierzali po 200 km. Bardzo mili i sympatyczni.
Trochę na uboczu stoi pomnik partyzantów jugosłowiańskich. Tak, tak – jugosłowiańskich. Żołnierze Tity osadzeni w obozie jenieckim za Kołem Polarnym opanowali go w 1942 roku i przez trzy lata toczyli walki z Niemcami. Z pomocą przyszła im galopująca od północy Armia Czerwona, która w dowód uznania ich wymordowała. Bez komentarza.
Wróćmy na trasę. Dalsza droga wiedzie do Narwiku. O dziwo, zaświeciło słoneczko. Samo miasto jest sympatyczne, przyklejone do wzgórz na skraju fiordu. Tylko, że nikt nie wie gdzie jest cmentarz żołnierzy poległych w 1940 roku. Ale w końcu trafiliśmy. Leżą tam razem Francuzi, Anglicy i nasi. Nie będę ukrywał, że troszeczkę się wzruszyliśmy. Cmentarz jest bardzo, ale to bardzo zadbany.
Im dalej, tym mniej ludzi. Osady coraz mniejsze, ruch na drogach mimo pełni sezonu turystycznego niewielki. A droga wije się i wije się wśród fiordów i gór w nieskończoność, dostarczając coraz to nowych wrażeń. Mieliśmy wrażenie, że za chwilę, z głębi fiordu wypłynie jakiś drakkar pełen Wikingów odzianych w skóry wracających z kolejnej wyprawy...
16 lipca ok. 20.00 dojechaliśmy na Nordkapp. To był morderczy dzień. Za Alta przez 110 km jedzie się na niczym nie osłoniętym płaskowyżu. Nie dosyć że jest zimno jak diabli to chyba wszystkie wiatry Europy przechodzą tam szkolenie z dmuchania i skręcania. Praktycznie jedzie się lekkimi zygzakami i nigdy nie wiadomo z której strony za chwilę przyłoży. Już się cieszyliśmy że za płaskowyżem będzie lepiej, a tu od zatoki przez następne 100 km to samo. Siła wiatru? Nie wiem, ale widziałem jak wyprzedziła mnie lecąca pusta paczka po papierosach. Miałem wtedy 80 km/h na liczniku.
Mieliśmy okazję przejechać się nowiutkim tunelem, wiodącym przez 7 km pod dnem morza wprost na Nordkapp. Wspaniały. Prosty, świetnie oświetlony. Jak uciekaliśmy później z Nordkappu (zaczęły nam zamarzać kurtki) poniosło mnie i odkręciłem w nim gaz do końca... I to był błąd. Różnica ciśnień jest tak duża, że przy tak szybkim przejeździe, po wyjściu w górę krew miałem w ustach, nosie i uszach przez następne 100 km. Cena głupoty.
Żeby zobaczyć z Nordkappu widok Morza Barentsa z 300 metrowej skały, trzeba mieć szczęście do pogody. My nie mieliśmy. Ostatnie 30 km przejechaliśmy w standardowej tam mgle. Mieliśmy nawet kłopot ze znalezieniem monumentalnego symbolu końca Europy – globusa wykonanego ze stali. Oczywiście zawiesiliśmy na nim naszą banderę.
Pierwszym człowiekiem, który dotarł na Nordkapp był włoski mnich Francesco Negri. Stało się to dopiero w 1664 roku. Doszedł na piechotę! To musiała być wyprawa. Naprawdę w nieznane.
Na półwyspie było przeraźliwie zimno i wietrznie. Po dwóch godzinach zwiedzania centrum turystycznego a’la schronisko na Śnieżce (sklep, kino, kapliczka, restauracja, kawiarnia itd.) przystąpiliśmy do odwrotu. I wreszcie spotkaliśmy renifery. Dużo reniferów. A potem po raz kolejny zostaliśmy poddani atakom z powietrza. Mewy, te wariatki, z ciekawości podlatują do motocykli, a potem mają kłopot z wyrobieniem zakrętów, bo źle oceniają widocznie naszą prędkość. Jedna uderzyła mnie w tył kasku. Mam nadzieje, że miała zawał, bo ja o małe co...
Zatrzymaliśmy się dopiero 130 km niżej, kiedy skończyła nam się benzyna, a jedyna stacja w małej osadzie była już zamknięta.
Warto wspomnieć o tym, gdzie i jak spaliśmy i co jedliśmy. Większość noclegów spędziliśmy pod namiotami. Nasze dwa namioty łączyły się rękawem w jeden, co pozwoliło nam płacić na campingach (których w Norwegii jest mnóstwo), jak za jeden.
Na całe szczęście mieliśmy puchowe śpiwory wytrzymujące do –18 st. C, więc w połączeniu z materacami samopompującymi (które nota bene okazały się po kilku razach materacami systemu „napompuj sobie sam”) spało się komfortowo. Inni turyści którzy zapuścili się nieopatrznie ze zwykłymi śpiworami daleko na północ biegali w nocy dla rozgrzewki.
Jedzenie gotowaliśmy na palnikach gazowych zasilanych z jednorazowych butli typu camping gaz i muszę powiedzieć, że ich wydajność jest rewelacyjna. Jedna butla ca. 500g starczyła nam na cały wyjazd. W Skandynawii można je nabyć na każdej stacji benzynowej. Na konserwy i zupki w proszku nie mogę patrzeć do dzisiaj. Ale przeżyliśmy.
Dalsza część wyprawy to Finlandia i jazda tzw. Autostradą Arktyczną. Niestety przed granicą z Finlandią Rafał pomylił drogę i spotkaliśmy się dopiero w Rovaniemi na kole Polarnym. Miał zresztą sporo przygód. W jego Transalpie zepsuł się prędkościomierz. Nie wiedział więc ile km przejechał, co zaowocowało postojem w lesie z powodu braku paliwa. A potem na stacji benzynowej podmuch wiatru przewrócił mu motocykl. Tak grzmotnęło, że aż ułamała się dźwignia przedniego hamulca, a zapasowej nie miał. Ale do Rovaniemi dotarł na czas.
Finlandia to kraj płaski, położony w niekończących się lasach. Na północy jest kompletnym pustkowiem. Miejscowości co 100 km, krajobraz monotonny i długie 30-sto kilometrowe proste, na których nie można szaleć, bo renifery i łosie potrafią pojawić się na środku drogi znikąd. Samochód jeden na kwadrans. W drodze do Rovaniemi miałem 12 spotkań z łosiami. Cała Laponia to tereny mocno podmokłe, a więc komarów jest bez liku. Biada motonicie, który na postoju podniesie szybę od kasku. Wiem, bo po minucie tańczyłem dosłownie jak opętany wykonując wszelkie możliwe figury akrobatyczne niespotykane w żadnej szkole tańca. Także rozbicie namiotu nad którymś z fińskich jezior należy wykonywać sprintem. I coś jeszcze. Żaden nasz środek antykomarowy nie działa. A kierowcy samochodów i ich pasażerowie poruszają się na parkingach w workach foliowych na głowach. Biegiem. Naprawdę.
Tankując paliwo w Inarvi, miejscowości położonej nad jeziorem (a raczej małym morzem- 40 km na 110 km) o tej samej nazwie, przeżyłem swój „Przystanek Alaska”. Na stację nagle spokojnie weszło 12 reniferów. Zamarłem i zgłupiałem. Uciekać? Nie ruszać się? A one sobie spokojnie poszły wolnym krokiem dalej do centrum. Nikt nie trąbi, nikt nie próbuje ich przepędzać. Wręcz jest to źle widziane. Przechodnie nie zwracają na nie wogóle uwagi. Widać, że jest to stan normalny. Renifer jest niczym święta krowa: jak ma ochotę to stoi sobie na drodze godzinkę, a wszyscy grzecznie czekają.
Strachu tak naprawdę można się najeść spotykając łosie. Wiem, bo wychodząc z zakrętu wyhamowałem rozpaczliwie na dwa metry przed stojącą dorodną trójką tych zwierząt. Ani zawrócić, ani do przodu. Zamuczały, łby pochyliły i idą do mnie. Przeszły z obu stron prawie ocierając się o motocykl. A wyglądają naprawdę groźnie i potrafią zaatakować stojący samochód.
Trzeba uważać.
Pogoda w Finlandii jest zupełnie inna niż w Norwegii. Było ciepło – nawet 20 stopni. Ale żeby nie było zbyt pięknie przez 200 km przed Helsinkami padał grad i z bezchmurnego nieba waliły błyskawice. Chyba Odyn nas żegnał.
W Rovaniemi nie warto się zatrzymywać. Niby przechodzi przez nie Koło Polarne, ale Finowie zrobili z tego cepelię. Brakowało nam tylko ciupag. Uciekaliśmy stamtąd szybciutko.Od Koła w dół spada ilość komarów i reniferów, za to wzrasta ilość jezior. Specjalnie do Helsinek jechaliśmy okrężną drogą przez środek pojezierza i jest naprawdę co oglądać. W Finlandii jest 128 tyś jezior. Każde inne. Każde urocze.Ucieszył nas też fakt, że chociaż ceny paliwa są praktycznie takie same w całej Skandynawii to jedzenie jest u Finów tańsze. Piwo też. Wjeżdżając do Helsinek od północy widać znaki prowadzące na camping. I warto się na niego kierować, bo w całym mieście są tylko dwa. A miasto jest wielkie i łatwo się zgubić. Oczywiście zwiedziliśmy centrum. Poruszaliśmy się metrem, bo tak było szybciej, wygodniej i nawet tanio.
Miasto jest wielokulturowe i może dlatego trochę brudne. Ale w porównaniu z naszą stolicą lśni czystością. Wszędzie widać wpływy rosyjskie. Pomnik cara na placu senackim, położona obok niego przepiękna cerkiew, czy wreszcie przeogromna twierdza Soumenlinna znajdująca się na wyspach przy wejściu do portu z cerkwią pośrodku. Na zwiedzenie twierdzy potrzebny byłby cały dzień. Żeby się do niej dostać należy przeprawić się na wyspy statkiem. Fajna wycieczka.
Potem zarządziliśmy przegląd motocykli. Opony łyse, klocki hamulcowe na wykończeniu, łańcuchy wyciągnięte. A wszystko było nowiutkie przed wyjazdem. Ale żadnych awarii na całej trasie nie mieliśmy. Oba motocykle spisały się na medal. Suzuki paliła o 15% mniej od Transalpa. I wniosek na przyszłość – na taką trasę należy dobrać dwa motocykle podobnej klasy. Tak, aby jeden ciągle nie czekał, a drugi ciągle nie jechał.
A rano mieliśmy miłą niespodziankę. Na promie z Helsinek do Tallina pojawił się ... Artur!!! Okazało się, że jego Yamaha SR 500 dotarła morzem z Hong Kongu do Polski. Zdążył ją odprawić i jadąc przez Szwecję wyszedł nam naprzeciw. Dalej jechaliśmy już wspólnie. Przeprawa do Tallina trwała zaledwie 1,5h, bo linie Silja Line zafundowały nam najszybszy prom, który pędził z prędkością 65 km na godzinę.
Wjeżdżamy do Tallina, no i problem. Oni nie mają drogowskazów. Bo i po co. Musieliśmy się dopytać jak wyjechać z tego pięknego miasta. Plan był taki, aby przez kraje pribałtyckie przejechać na raz do kraju. Oczywiście ze względów bezpieczeństwa. I tak też zrobiliśmy. O ile w Estonii czuć wpływy zachodniej cywilizacji, o tyle Łotwa to kraina ponurych facetów i dziurawych dróg. Wyjeżdżając z jakiegoś miasteczka zostałem zatrzymany przez miejscowych milicjantów, którzy najpierw zapytali się czy mam dolary, a potem poinformowali nie, że jakoby jechałem 120 km/h w terenie zabudowanym. Ciekawe jak to stwierdzili, bo radaru nie mieli. Koniec końców po kwadransie dyskusji poprosiłem o wizytę u ich komandira, więc rzucili mi paszport pod nogi i dosłownie uciekli z piskiem kół. Ciekawe, czy to byli prawdziwi milicjanci?
Natomiast Litwini zdobyli u nas dużo punktów: za tanie paliwo, za rewelacyjne nawierzchnie na drogach, oraz za szybką odprawę na granicach. Nasze drogi przy ich są jak czołgowisko przy dywanie. Litwa to naprawdę piękny kraj.
Do tej pory granice przekraczaliśmy bez problemów. Dopiero na naszej, polska straż graniczna sprawdzała nam wszystko co mogła i to cztery razy, a celnik podejrzewał nas o przemyt nie wiadomo czego. Zwróciłem uwagę, że nasze służby graniczne do Litwinów odnoszą się z nieukrywaną pogardą i wyższością. Forma zwracania się per „ty” do przybyszów z Litwy czy Łotwy jest normą. Coś mi to przypomina. Czułem się normalnie zażenowany. Wstyd i hańba, panowie.
Nasza radość ze szczęśliwego dotarcia do kraju została zmącona przez kompletnie zniszczoną, rozjechaną drogę prowadzącą do Mikołajek oraz opadającą w nocy mgłę. Droga nr 16 jak dla mnie nie istnieje. Myślałem, że wszystko mi się rozkręci w motocyklu, pomimo tego, że jechałem 40 km/h. Enduro radziło sobie oczywiście lepiej, ale też bez rewelacji.
Po noclegu rano dotarliśmy przez Olsztyn w strugach deszczu (a jakże) do Poznania. Wyprawa się skończyła. Ale zapomnieć nigdy się nie da. Norwegia nas zafascynowała, tak jak zresztą wielu spotkanych przez nas turystów z Anglii, Francji, Danii, Włoch, Niemiec, Izraela, którzy mówili jedno – „to najpiękniejszy kraj w Europie”.
I pewnie pojadę tam jeszcze raz. Na dłużej. W końcu chcę zobaczyć morze skąpane w nocy słońcem. Oczywiście z Nordkappu.