Węgry na dwóch kołach 1998
Czyli blisko pięknie i nie do dogadania
W lipcu zeszłego roku patrząc na mapę Europy zastanawiałem się, gdzie by tu pojechać, mając na to tydzień. Nagle zatrzymałem wędrujący palec na Węgrzech. Blisko, ciepło i nie byłem. No to w drogę.
Dzień pierwszy
Szybkie pakowanie i następnego dnia bladym świtem grzmiałem już moją Suzi na szosie z Poznania do Zakopanego.
Po przekroczeniu granicy na Łysej Polanie pojechałem dalej na południe w kierunku Roznavy. Słowacy, wzorem Czechów, wprowadzili opłaty za poruszanie się ich drogami szybkiego ruchu i autostradami. Na granicy konsultuję się więc ze słowackim celnikiem i okazuje się, że cała trasa aż do Węgier jest wolna od opłat. No to super!Niezaprzeczalną zaletą drogi nr 67 jest panorama Tatr od słowackiej strony a następnie przejazd serpentynami pomiędzy parkami narodowymi – Niskich Tatr i Słowackim Rajem.Widoki zapierają dech w piersiach, a droga jest tak kręta, że miejscami miałem wrażenie, że motocykl złamie się w pół.
Na Słowacji drogi są bardzo dobre, choć wąskie. Ruch niewielki – przeważnie stare skody, łady i auta zachodnie pamiętające mur berliński. Kierowcy jeżdżą poprawnie – bez agresji. Benzyna kosztowała dokładnie tyle, co u nas. Mijane miasteczka były jak wymarłe.
Moją uwagę (jechałem w niedzielę) zwrócił fakt, że wszystkie sklepy i stacje benzynowe (o standardzie naszych CPN-ów z lat 70-ych) były zamknięte. Dlatego warto zatankować na granicy. Nigdzie nie widziałem żadnej zachodniej stacji benzynowej czy hipermarketu. Jednym słowem, Słowacja przypominała mi nasz kraj sprzed dziesięciu lat.
Granicę z Węgrami polecam przekraczać w malutkiej miejscowości Aggtelek, do której dojeżdża się skręcając za Roznavą w Plesivecu w lewo. Dojazd do przejścia jest nieoznakowany, więc należy uważać. Jadąc tą drogą, przed samą granicą można zwiedzić Jaskinię Domica (zamknięta w niedzielę!), a po węgierskiej stronie niesamowitą Jaskinię Bradla.
Na granicy wzbudzam sensację. Jestem pierwszą osobą która ją dzisiaj przekracza (jest południe!)co wyraźnie wytrąca z błogostanu Słowaków i Węgrów, którzy przez kwadrans starają się odpiąć zaciętą kłódkę od szlabanu granicznego. Mój motor wzbudza takie zaciekawienie, że zostaję otoczony przez połączone siły słowacko – węgierskie, które poddają mnie testowi z cyklu: jak szybko jedzie, ile ma mocy, ile kosztuje... Paszport ich nie interesuje.
Wreszcie oporna kłódka zostaje otwarta przy użyciu mojej łyżki do opon i w ten oto sposób dostaję się na Węgry.
Po przejechaniu może dwóch kilometrów trafiam do Jaskini Bradla. Najdłuższy jej korytarz liczy 22 km, ale zwiedzam tylko kawałek, w którym znajduje się najwyższy na świecie stalagmit – 25 m wysokości. W jaskini można w specjalnej sali posłuchać muzyki. Akustyka jest nieprawdopodobna – warto! Sam bilet jest śmiesznie tani (i tak jest wszędzie na Węgrzech) i kosztuje ca. 4 zł.
Przy jaskini jest camping, ale ponieważ przed chwilą padało i jest mokro postanawiam, że dojadę do Miskolca i tam będę nocował.
W Miskolcu gubię drogę do campingu. Na stacji benzynowej spotykam miejscowego fanatyka dwóch kółek, który oferuje się mnie tam doprowadzić. Jedzie jak szalony – miejscami przekracza 160 km/h, chcąc się popisać jaki to z niego orzeł.
Na campingu okazuje się, że recepcjonista mówi (słabo, ale jednak) po polsku! Sam camping jest zaniedbany, nie ma ciepłej wody i wygląda jakby nie był remontowany od 30 lat. Nocleg nie jest drogi – ja , namiot i motor około 30 zł.
Dzień drugi
Wczorajsze 750 km dało mi się we znaki. Jestem trochę połamany. Wyruszam więc piechotą do znajdującego się nieopodal słynnego Kąpieliska Jaskiniowego. Za ok. 6 zł można w nim spędzić pół dnia. Moczę więc obolałe mięśnie w wodzie o temp. 35 st.C w różnych basenach, a przede wszystkim w oświetlonych grotach. Muszę przyznać, że robią na mnie duże wrażenie, tak samo jak na turystach z Japonii, Niemiec i Francji, których tam spotkałem. Woda w basenach ma działanie lecznicze w różnych schorzeniach. Właściwości lecznicze węgierskich gorących źródeł odkryli Rzymianie, a rozwój takiej formy terapii nastąpił za panowania Turków w XVI i XVII w. Takich kąpielisk jest na Węgrzech 84.
Niedaleko Kąpieliska Jaskiniowego znajduje się ciąg innych basenów z brodzikami dla dzieci i zjeżdżalniami, ale moczenia się miałem już dosyć.
Dzień trzeci
Rano zachęcony słoneczkiem i informacjami z przewodnika błyskawicznie zwijam obozowisko i wyjeżdżam w kierunku Egeru. Postanawiam pojechać przez Góry Bukowe. Droga staje się coraz węższa i gorsza. Wreszcie przypomina pole minowe, tak najeżona jest dziurami. Wąsko, kręto i kompletnie pusto. Coraz wyżej, serpentynami z prędkością 30-40 km/h pnę się przez gęsty las. Najwyższa góra ma 958 m. Przyroda dzika, oszałamiająca. Widziałem sarnę, lisa, dzikie ptactwo, a przede wszystkim już nie las, ale raczej puszczę, która śmiało mogłaby się zmierzyć z najbardziej niedostępnymi zakątkami Bieszczad. Jest tak kręto i dziurawo, że 40 km pokonuję w półtorej godziny. Nie mogę sobie odmówić zatrzymania się i posłuchania jak żyje las...
Wreszcie jest - Eger. Nazwa miasta jakby znajoma... Po chwili już wiem! Wino „Egri Bikaver”! Faktycznie tu się je produkuje, więc nabywam flaszkę w cenie niższej od butelki najgorszego piwa. Potem tankowanie motocykla. Cena benzyny na Węgrzech to ok. 3,6 zł/l.
Zwiedzam stare miasto, pełne wąskich uliczek z kolorowymi domkami w których są niezliczone knajpki i sklepiki. Nad nimi góruje potężna twierdza. Jest świetnie przygotowana turystycznie – za 2 zł można chodzić wzdłuż murów i oglądać panoramę Egeru oraz zwiedzić muzeum ( za dodatkowe 2zł), są armaty ... oraz knajpka. Na murze twierdzy znalazłem tablicę upamiętniającą obóz dla internowanych w czasie II wojny światowej polskich żołnierzy.
Sama twierdza jest większa od np. kłodzkiej. Historia mówi, że Węgrzy dzielnie się w jej murach bronili przed atakami Turków i dopiero w 1596 roku została zdobyta. Wpływy tureckie widać zresztą z jej murów. Byłem bardzo zaskoczony, gdy ujrzałem najprawdziwszy, 40-sto metrowy minaret znajdujący się u stóp twierdzy. Oczywiście wspiąłem się na samą górę. Piękny widok!
Po paru godzinach zwiedzania w 35 stopniowym upale z przyjemnością wsiadłem na moją Suzi i pognałem w kierunku Budapesztu.
Warto wspomnieć, że parkowanie w centrum większych miast jest płatne – należy kupić bilet w parkomacie ( 4 zł/godz.). Opłaty nie dotyczą motocykli. Górą nasi!
Do Budapesztu dojeżdżam doskonałą, ale płatną autostradą M3. Za 69 km zapłaciłem 12 zł. Nie jest to mało, ale nawierzchnia jest genialna, a długie proste kuszą, aby przy niewielkim ruchu nieco poszaleć...
W moim przypadku udowadnianie wyższości polskiej szkoły jazdy nad węgierską było na tyle udane, że węgierski policjant na Yamasze Diversion, (którego wziąłem za chętnego do powalczenia) po przekroczeniu 210 km/h włączył syrenę żeby mnie dogonić, bo mu mocy w silniku zabrakło... To nie było fair.
Przez kwadrans dyskutowaliśmy w różnych językach, wspierając się małpią gestykulacją – on o mandacie, ja o zasadach fair play w sporcie. W końcu nie wytrzymał - zdenerwowany i czerwony na twarzy, mając mnie za wojaka Szwejka, machnął ręką. Zrobił to tym chętniej, że właśnie minęło nas dwóch jego pobratymców na Harley-ach, którzy jechali bez kasków, a tłumiki chyba też gdzieś zgubili...
Od tej pory jechałem już grzecznie jak baranek.
Spokojnie dojechałem do Budapesztu. Przejazd przez miasto jest prosty i czytelny, dobrze oznakowany, a wielopasmowe ulice oraz sympatyczni węgierscy kierowcy ułatwiają życie.
Wieczorem po drugiej stronie Dunaju znalazłem w Szentendre camping Pap-Sziget.
No i szok. Camping jest położony nad samym Dunajem. Ma własny basen, brodzik dla dzieci, pralnię, super czyste umywalnie i prysznice (korzystanie z tego wszystkiego w cenie pobytu), oraz sklep, bar i restaurację czynną do ostatniego gościa. Są też domki campingowe na palach, z widokiem na Dunaj i motel. Cena 35 zł za dobę, biorąc pod uwagę to wszystko oraz lokalizację – tuż obok Budapesztu i Zakola Dunaju, jest naprawdę niska. Przy tym standardzie pełno na nim było Niemców i Holendrów ze swoimi gigant-przyczepami wyposażonymi we wszystko to, co w swojej telewizji zobaczyli, że powinni mieć na campingu. Szczególnie urocze były mrugające wieczorami światełka choinkowe zawieszone na przyczepach. Cudo!
Przy wjeździe na camping otrzymałem darmowe, krótkie, przewodniki po Budapeszcie i Węgrzech napisane po ... polsku.
Na tym campingu zostałem do końca pobytu. Jedyną denerwującą rzeczą były atakujące wieczorami hordy komarów. Rekompensował to usypiający szum Dunaju.
Dzień czwarty
Upał od rana. Ruszam do Budapesztu. Jak zawsze poruszanie się po dużym mieście motorem to przyjemność. Samochód utknąłby w korkach, a jeżeli w centrum znalazłoby się miejsce do parkowania to wysokość opłaty za godzinę wynosiła 6 zł za godz. (motocykle darmo!)
Za ok. 54 zł można kupić „Kartę Budapeszt” ważną 3 dni, która umożliwia bezpłatne poruszanie się środkami komunikacji miejskiej oraz wolny wstęp do 55 muzeów, ZOO i wesołego miasteczka.
Zwiedzanie zacząłem od najstarszej części miasta – Obudy. W I w.n.e. właśnie tu założyły obóz warowny legiony rzymskie. Można zobaczyć świetnie zachowane ruiny dużego amfiteatru oraz fragmenty łaźni, domów i akweduktu.
Następnie pojechałem na Wzgórze Zamkowe. Zamek Królewski, Katedra Królewska, którą Turcy przekształcili w meczet, pomnik Eugeniusza Sabaudzkiego oraz Baszta Rybacka są po prostu przepiękne. Widok na Peszt i Most Łańcuchowy z tarasu Zamku Królewskiego oszałamia. W okolicy zamku są niezliczone muzea. Wstęp jak wszędzie 2 - 4 zł. Do zamku można się dostać od strony Pesztu kolejką łańcuchową.
Kiedy nogi mi już odpadały, a migawka w aparacie fotograficznym zagrzała się do czerwoności, wsiadłem na motor i pognałem na pobliskie Wzgórze Gellerta.
Choć blisko, dojazd jest skomplikowany. Same jednokierunkowe wąskie i strome uliczki. Można się pogubić. I tak się stało. Uczynny tubylec przez bite pięć minut tłumaczył mi, jak tam dojechać, uzupełniając swoją wypowiedź bogatą gestykulacją. Szkoda, że czynił to po węgiersku. Kiedy skończył, wiedziałem tylko, że mam jechać prosto...
No, ale trafiłem. Na szczycie znajduje się cytadela, a w niej górujący nad miastem pomnik Wyzwolenia. Roztacza się stamtąd 16-sto zaworowy widok na cały Budapeszt.
U stóp wzgórza znajduje się Hotel Gellerta, a przy nim słynne z wielu scen filmowych (np. „C.K. Dezerterzy”) kąpielisko. Warto w nim spędzić z godzinkę.
Po drugiej stronie Dunaju znajduje się Peszt, którego śródmieście jest plątaniną uliczek z niezliczoną ilością kawiarni i winiarni. Jak dla mnie, było tam zbyt tłoczno i głośno, a ceny wyraźnie świadczyły o w pełni trwającym sezonie łowieckim na japońskich i niemieckich turystów.
Szybko stamtąd uciekłem, zaliczając tylko XIX wieczny węgierski parlament, na fasadzie którego stoi 88 posągów węgierskich władców.
Ponieważ żar z nieba lał się niesłychany, zrobiłem sobie rajd przez wszystkie siedem mostów łączących Budę z Pesztem, który zakończyłem na wyspie Św. Małgorzaty.
Wyspa jest enklawą spokoju. W samym środku wielkiego miasta gigantyczny park z dużym kąpieliskiem. Warto tam zajrzeć i dać odetchnąć oponom i sobie.
Zmęczony, ale pełen wrażeń wróciłem wieczorem na camping.
Dzień piąty
Czas na Zakole Dunaju. Ruszam drogą nr 11, która wije się tuż przy jego brzegu. Za Szentendre skręcam w kierunku wyspy o tej samej nazwie. Znajduje się na niej przystań promowa, z której można przeprawić się do Vacu – pierwszej stolicy Węgier.
Jadę spacerowo, żeby nic nie utracić z fantastycznych widoków, co chwilę wyłaniających się spośród drzew. W kilku miejscach mijam zaczajonych policjantów. Moją uwagę zwraca fakt, że wyposażeni są w tzw. „pistolety laserowe” z kamerami video, które umożliwiają namierzenie każdego pojazdu nawet z odległości 2 kilometrów.
Po ok. 20 km dojeżdżam do Wyszehradu. Zwiedzam zamek z 1325r, w którym odbyły się dwa wielkie kongresy – jeden w 1335 roku oraz bliższy nam, drugi w 1991 roku z udziałem premierów Węgier, Czech i Polski. Nad miastem góruje cytadela z małym przytulnym muzeum. Z fortecy roztacza się 20-sto kilometrowa panorama na Dunaj i okolice. Co za widok!
Dalej pojechałem wzdłuż rzeki do Esztergom. Do XIIIw znajdowała się tutaj siedziba królewska. W 1683 roku pod Esztergom Jan III Sobieski stoczył zwycięską bitwę z Turkami i wyzwolił miasto. W dowód wdzięczności Węgrzy postawili naszemu królowi pomnik w parku przy Dunaju. Muszę przyznać, że dopadła mnie tam chwila zadumy.
Ale główną atrakcją Esztergom jest bazylika z XIXw. Widać ją z daleka. Im bardziej się zbliżałem, tym bardziej byłem zaskoczony jej ogromem. Okazuje się, że ma 118m długości, 40 szerokości, a jej kopuła ma 53 m średnicy! Wysokość bazyliki od posadzki do szczytu kopuły wynosi 101 metrów! Tak więc tylko minimalnie ona ustępuje bazylice rzymskiej. Na kopułę można wejść (za 4 zł) wąskimi, krętymi schodami. Wokół kopuły chodzi się po wąziutkim metalowym pomoście, mając pod nogami 100m pustki. Wieje mocny wiatr, więc wrażenie jest z gatunku raczej mocnych. Kto ma lęk wysokości niech nie wchodzi.
Po powrocie na camping postanowiłem piechotą zwiedzić Szentendre. Miasteczko to położone nad samym Dunajem jest pełne urokliwych wąskich uliczek, przy których stoją domki nawet z XV wieku. Można spacerować godzinami, zwiedzając niezliczone pracownie miejscowych artystów, które zapraszają otwartymi drzwiami do wejścia i do kupienia wyrobów z ceramiki, obrazów oraz obrusów, chust, czy strojów ludowych wprost od artysty. Co kawałek natykam się na malutkie kawiarnie, restauracje i winiarnie. Jednej z nich dałem się skusić. W kameralnej knajpce biesiadowali miejscowi malarze. Jak się zorientowali, że jestem Polakiem, to już mnie nie puścili. Węgierski opanowałem błyskawicznie, śpiewaliśmy nawet wspólnie ludowe madziarskie przyśpiewki. Polak, Węgier dwa bratanki...
Dzień szósty
Ciężkie, ciemne chmury nie zapowiadały nic dobrego. No i stało się – lunęło. Z planowanej wycieczki nad Balaton nici. Oberwanie chmury trwało cały dzień i noc, tak, że rano następnego dnia wody na campingu było tyle, że straż pożarna musiała ją wypompowywać. Mój namiot na szczęście wytrzymał.
Dzień siódmy
Deszcz nadal pada. Od Niemców którzy na wyposażeniu swojej przyczepy campingowej mieli tv satelitarną (!) dowiedziałem się, że leje w całej Europie Środkowej i będzie lało jeszcze przez dwa dni. Trudno. Trzeba będzie wracać w deszczu. Przeprawiłem się promem za 10 zł z wyspy Szentendre do Vacu i w towarzyszących mi aż do Poznania strugach wody przez Słowackie i nasze góry dotarłem do domu. Nie da się ukryć, że 750 km w ulewie, nieznanymi drogami dały mi nieźle w kość, tym bardziej, że przednia opona się zeząbkowała i między 50 a 80 km/h kierownica trzepotała jakby miała atak padaczki.
Wyjazd trwał 7 dni, wydałem w sumie 700 zł i przejechałem 2 tyś. km. Zobaczyłem północną część Węgier. Było fantastycznie. Wiem, że tam niedługo wrócę, choćby na parę dni... Przecież jest jeszcze tyle do zobaczenia - Gyor, Kecskemet, Debreczyn czy Balaton... Warto!