Suzuki GSX-F 600

 W 1998 roku nastąpiła rewolucja techniczna w postaci nabycia mojego pierwszego czterosuwa. GSX –F w kolorze czerwonym okazała się trafionym zakupem i służył mi dzielnie przez kilka lat przejeżdżając dziesiątki tysięcy kilometrów od Skandynawii po Gibraltar.

Motocykl ten wyposażony był w czterocylindrowy rzędowy silnik chłodzony olejem i powietrzem o pojemności 600 ccm i mocy 78 KM podniesionej przeze mnie do ok. 82 KM. Czerwone cudo potrafiło pędzić maksymalnie 225 KM/h i spalało od 4,5 do 7,5 l/100 km.

Motocykl ten wyposażyłem w tylny kufer Kappa o pojemności 48 l oraz turystyczną szybę MRA dzięki czemu można było nim podróżować po zachodnich autostradach bez jakiejkolwiek walki z wiatrem z prędkościami rzędu 160 km/h. Przebiegi rzędu 1000 km na dobę również nie stanowiły wtedy żadnego problemu.

Suzi była dzielna i nie odnotowałem w niej najmniejszej awarii nie licząc choroby wieku dziecięcego w postaci wycieku oleju przez jedną ze szpilek silnika, co Suzuki zlikwidowało, jako wadę fabryczną wymieniając ją na inną. Oczywiście z racji masy czyli 235 kg i gabarytów do mistrzów zwinności nie należała a i pasażer jak to na motocyklu wymuszającym mocne pochylenie się do przodu miał pod górę. Generalnie tego typu motocykle są jednoosobowe i nie ma się tu co czarować, że jest inaczej. Suzi oprócz wielu zalet miała serwisowo taką wadę, że aby cokolwiek przy niej zrobić należało demontować wielkie plastikowe osłony boczne przykręcone masą śrubek, co zajmowało za każdym razem ok. 45 minut. A druga - przy jeździe w ciągłym deszczu po 200- 300 km zaczynała gubić prąd na dwóch cylindrach, co spowodowane było umieszczeniem cewek zapłonowych tuż za chłodnicą oleju na którą kierowana była struga powietrza (czyli w deszczu – struga woda). Patent na to był prosty – własnoręcznie zrobiona z aluminium osłona cewek zapłonowych.

Suzi posłużyła mi do zjeżdżenia wzdłuż i wszerz Europy Zachodniej. W roli motocykla turystycznego na dobre drogi spisała się wręcz rewelacyjnie.

POWRÓT