Ararat Moto Expedition 2010

 

Motocyklem dookoła Turcji

,

 Naszym celem było zobaczenie Araratu. Przejechaliśmy 9200 km w tym 5000 km po samej Turcji czasami bezdrożami, czasami drogami, przy których w czerwcu leżał śnieg, zobaczyliśmy Eufrat i Tygrys spotykając wszędzie niezwykłych ludzi..

 

Po dwóch dniach gnania przez Bałkany Mechaniczną Pomarańczą i przejechanych przeszło 2 tys km szczęśliwi, że przemknęliśmy się pomiędzy deszczami i burzami panującymi wtedy niepodzielnie na nieboskłonie Europy dotarliśmy do granicy bułgarsko-tureckiej.

I lunęło. A jak już to z piorunami. I tak w potokach wody zwiedzając kolejne okienka tureckich najróżniejszych służb mundurowych pilnie wklepujących do komputerów wszystko, co tylko mogli przeczytać z naszych dokumentów po dwóch godzinach znaleźliśmy się na terenie byłego imperium osmańskiego.Piękna, szeroka i pusta autostrada doprowadziła nas do peryferii Istambułu skąd odbiliśmy nad M. Czarne do Kilyos na kemping.

Turcja – 80 mln mieszkańców (w tym 14 mln Kurdów) z czego 25 mln żyje w Istambule. Powiedzieć że Istambuł jest molochem i gigantem to mało. To praktycznie miasto – państwo ze swoimi zwyczajami, niepisanymi prawami i mieszkańcami, którzy tak bardzo odróżniają się zachowaniem od ludzi żyjących na wschodzie, że w zasadzie są osobnym mini-narodem.

 Jeżdżenie po Istambule motocyklem to granie w ruletkę. Nie obowiązują tu żadne zasady ruchu drogowego. Nikt nie używa migaczy, na trzech pasach zawsze staną cztery czasem pięć kolumn samochodów – klamka w klamkę na 3 cm obok siebie. Klaksony, wpychanie się bez pardonu, zajeżdżanie drogi, jazda pod prąd, zero tolerancji, gonienie pieszych, jazda na czerwonym. To tutaj standard. Motocykl jest pojazdem, który ma sobie radzić, ale który zawsze będzie tutaj wręcz atakowany przez samochody. Klaksonami przegania się nawet radiowozy policyjne.

 To nie jest ruch uliczny. To wojna. Wszystkich ze wszystkimi. O to, kto będzie szybciej dwa metry do przodu o to, kto komu zajedzie. I korki. Galaktyczne korki na miejscami szerokich na 12 pasów drogach, w których w żarze słońca stojąc myślisz o zakupie karabinu maszynowego albo wyrzutni rakiet. Zwiedziliśmy – fakt cudne miasto, które aby je poznać i zrozumieć należałoby eksplorować tygodniami i z trudem cudem unikając wielokrotnie rozjechania przedostaliśmy się przez most nad Bosforem, wydobywając się z tego tygla rozgrzanego betonu wyjącego milionami klaksonów.

 Idąc pod ciężki wiatr płatną, ale świetną drogą przez Ankarę jednym skokiem dofrunęliśmy do Kapadocji.I w tym miejscu poczuliśmy, że jesteśmy w Azji Mniejszej.

Goreme – widok startujących w bezwietrznej ciszy o 5-ej rano dziesiątek balonów jest nie do opisania. W tle skały Kapadocji, twory skalne niczym z baśni tysiąca i jednej nocy, domy, kościoły i twierdze wykute w wapieniu tysiące lat temu. Jeżeli masz wolne 100 euro możesz zobaczyć to wszystko właśnie z góry. Te 100 E to cena, jaką szef Kempingu Panorama Ahmet mówiący o sobie „charizmatik men” zaoferował nam z sympatii - równolegle bez mrugnięcia okiem oferując „special price only for you” w wysokości 150 euro Włochom i Niemcom.

Cóż. Turcja jest bardzo droga dla turystów. Legendarna cena benzyna - 2 euro za litr jest prawdziwa. Kemping to średnio 15- 20 euro/ doba (2 osoby, moto, namiot) a reszta jest wg uznania zawsze sympatycznego sprytnego miejscowego handlowca. Bo tu nigdzie nie ma żadnych oficjalnie wywieszonych cen i gdziekolwiek jesteś negocjujesz. Wszędzie będzie „very special price” czyli normalna cena razy 2,5.

Niespodziewanie spotykamy Niemca na motocyklu Royal Enfild w wersji diesel (całe 3,5 KM mocy), który jechał tu dwa tygodnie z prędkością 60 km/h. Co kolejny raz dowodzi, że jak się chce to można wszędzie wszystkim dojechać.

 Za Kapadocją na wschód w kierunku Erzincan zaczyna się wschodnia Turcja. Najpierw drogi (mimo że szerokie to coraz bardziej dziurawe z nawierzchnia składającą się ze smoły zmieszanej z kamyczkami) stają się coraz bardziej puste. Nie spotykamy nikogo przez dziesiątki kilometrów. Potem zaczynają się odcinki po 20- 30 km bez twardej nawierzchni. Po prostu zerwali drogę rok, dwa, trzy temu, nie dokończyli remontu i tak ludzie jeżdżą po zwałach gliny przeplatanych żwirowiskami, piachem omijając tysiące dziur głębokich na 30-40 cm. TIR-y spuszczają powietrze z kół do połowy i mkną po 60km/h zasypując wszystko i wszystkich tumanami kurzu. Nikt nie patrzy czy jedzie prawą, czy lewą stroną. Absolutnie wolna amerykanka. Cały czas obawiam się o to , czy nie urwie się nam stelaż z kuframi. Skaczące 50 kg bagaży w trzech kufrach umocowanych do skaczącego po dziurach motocykla na metalowym stelażu aż piszczy.

Odkrywamy, że we wschodniej Turcji zwyczajowo w miastach po dwupasmówkach jeździ się pod prąd, w nocy wyłącznie na pozycyjnych światłach, a ciężarówki po górach na zakrętach fruwają sobie lewym pasem, bo tak wygodniej im wejść w łuk z przyczepą. Ciągle jesteśmy pozdrawiani światłami czy machaniem ręką przez otwarte okno samochodu. Tak samo jadąc przez miejscowości widzimy, ze ludzie nas pozdrawiają. Krajobraz piękny. Step po horyzont przeplatany coraz większymi wzniesieniami i górami. Po bokach pasą się stada krów i zdziczałych koni. Czasami szosą czy tez kamieniskiem którym jedziemy przejdzie sobie dostojnie osiołek.

Im dalej tym wyżej. Cały wschód Turcji leży na ok. 1500- 2000 metrów n.p.m. Spada ciut temperatura a drogi coraz bardziej kręte. Mamy codziennie po 2-3 sytuacje wypadkowe. Po prostu co jakiś czas na czołowe wali na nas autobus czy rozklekotana ale zawsze przeładowana ciężarówka nie swoją stroną drogi. W dodatku w górach w temperaturze ok. 38 st smoła z której zrobiona jest droga zamienia się w płynną maź, która kompletnie zalepia bieżniki w oponach. Ślizgamy się na zakrętach i kilkukrotnie motocykl wchodzi mi w mniej lub bardziej kontrolowany uślizg ustawiając się bokiem. Istny cud, że nie zaliczamy żadnego upadku, ale wymaga to  maksymalnej koncentracji i gotowości na reakcję w każdej sekundzie. No i żar z nieba. Z drugiej strony nigdzie żadnych budek z radarami, co nastraja optymistycznie do życia. Optymizm został zgaszony nam pod Sivas gdzie współcześni Nieśmiertelni z lokalnej drogówki po uiszczeniu opłaty na walkę z niewiernymi w kwocie ok. 110 euro wyjaśnili mi, że motocyklom w tym pięknym kraju wolno jeździć poza terenem zabudowanym „aż” 70 km/h. O czym oczywiście nigdzie żadnej informacji na granicy nie ma, bo i po co, przecież każdy tutaj to wie.

 

Pamiątkowy dyplom od Traffik Police w którym zostałem niejakim Jaroslonem Antonim, co nasuwa pytanie: co ten koleś palił?

 

 Warto dodać, że kontrole prędkości w Turcji prowadzone są masowo (minęliśmy ich kilkadziesiąt) i wyglądają zawsze w ten sam sposób. Otóż poza terenem zabudowanym na dojeździe do miejscowości stoi sobie na prawym poboczu przodem pod prąd mniej lub bardziej rozklekotany samochód osobowy (Może to być nawet 30 letnia Dacia). A w nim Pan Policjant z super ultra nowoczesnym video radarem robi ładne zdjęcia. I kilometr dalej pachołki na prawym pasie wydzielają obszar, na który umundurowani funkcjonariusze Trafik Police kierowani radiem z takiej „Dacii” zapraszają masowo (bo oczywiście nikt tu nigdzie nie przestrzega ograniczeń prędkości, ba…obowiązuje zasada: gaz do dechy bo inaczej nie jesteś „charizmatik men”) petentów. I to trwa. Oj trwa ..i trwa. Bo turecki mandat jest formatu A4, pisze się go w trzech kopiach przez kalkę a może stać przed tobą np. dziesięciu delikwentów w kolejce do Pana Władzy. Policja miła, ale nie ma dyskusji, a mandaty bardzo wysokie. Od czasów wycieczki Aleksandra Macedońskiego trwa projekt odbudowy kraju a to wymaga finansowania. Jest to jedyna zresztą forma aktywności policji drogowej, bo np. masowe jeżdżenie na czerwonym czy pod prąd absolutnie ich nie obchodzi, co widzieliśmy wielokrotnie. Zresztą Nieśmiertelni sami śmigają radiowozami 120 km/h po miastach. Taki koloryt.

I tak oto, kiedy zaczęliśmy szczęśliwi zjeżdżać z gór w kierunku Agri mijając po drodze śnieg leżący przy drodze, jakieś 200 km od granicy z Iranem i naszego celu czyli Araratu droga skończyła się zupełnie. Tzn. na mapie jest. I oni tu (czytaj: irańskie i tureckie Tir-y) jadą a nawet gnają ale jest to miejsce gdzie „dawno dawno temu… kiedy hoplici Aleksandra maszerowali na Babilon ..była sobie droga”. I tak przez 100 km po gruzowisko- glinowisku z prędkością 20 -30 km/h zasypywani kamieniami, kurzem i piachem z dobiegającym od szeregowej Aś z tyłu poprzez interkom komentarzem zaczynającym się od ”oni są tu wszyscy po…” itd.  doczołgaliśmy się do Dyugaubezit,  czyli kurdyjskiego pogranicznego miasta 5 km od granicy z Iranem.

Widok wyłaniającego się ze środka pustkowia ośnieżonego Araratu (5165m) jest jedną z najpiękniejszych rzeczy jaką widziałem w życiu. I nic to, że zasypani na pomarańczowo kurzem niczym uczestnicy Dakaru, że ugotowani we własnym pocie, że parę razy o małe co byłby koniec wycieczki… Nic to. Widok przerasta wszelkie wyobrażenia, jest nieujmowalny fotograficznie z racji skali wielkości. Szeregowa Aś wykonała z tej okazji dziki taniec radości z balonami, który przeszedł do historii świata pod nazwą „ Randstad Balloons”. Kurdowie myśleli, że Nienormalni z inwazją dotarli. Ponieważ chcieliśmy zobaczyć jeszcze pałac Sashy Pashy (czyli ruiny bajkowego wykutego na skale pałacu z 360 komnatami z którego jest wspaniały widok na dolinę z Araratem) zostaliśmy tu na dłużej.

W krainie Kurdów nie jest spokojnie, o czym świadczą liczne posterunki wojskowe na drogach z bunkrami, ciężkimi karabinami maszynowymi, a nawet wyeksponowanymi czołgami. Widać, że wszystko gotowe do strzału. Zatrzymywali nas wielokrotnie – przeważnie z ciekawości. Spotkaliśmy nawet żołnierza , który nazywał się…Ararat. Policja w Kurdystanie porusza się wyłącznie wozami pancernymi z CKM-ami wystającymi z wieżyczek. Kolorytu dodają wałęsające się watahami dzikie psy wielkości owczarków alzackich. Kilkanaście razy jadący motocykl był atakowany w górach przez nie i parę razy ciut ciut a taki rozpędzony wściekły mieszaniec by nas nie przewrócił. Nie boją się i są strasznie agresywne.

 W dalszą drogę udaliśmy się wzdłuż granicy z Iranem na południe Turcji w kierunku Nemrut Dagi oddalonego o ok. 800 km od Araratu odwiedzając po drodze położoną niedaleko Iraku stolice Kurdów – Dyarbakir. Po drodze wspinaliśmy się setkami kilometrów po rozpadających się serpentynach dróg górskich pełnych kóz, osiołków, krów i posterunków wojska na wysokość do 2644 m n.p.pm. Zrobiło się tak zimno, że musieliśmy ubrać na siebie wszystko, co mieliśmy. Dopadł nas deszcz i przelotna burza.

 Dyarbakir – biednie, mnóstwo Policji, kontrole żandarmerii na wjazdach i wyjazdach. Dwa dni wcześniej zginęło w okolicy 8 żołnierzy tureckich zabitych przez terrorystów – widać gołym okiem, że atmosfera jest napięta. Jakieś 100 km dalej na drodze pokrytej miejscami parocentymetrową warstwą nawianych z pustyni kamyczków w łuku łapię uślizg na oba koła przy stówce i motocykl wraz z ruchomym podłożem jedzie a raczej leci niesterowalny w żaden sposób w poprzek przez dwa pasy. Chwytamy przyczepność na sekundę przed wypadnięciem z drogi wprost do betonowego rowu oddzielającego dwie jezdnie. Allah okazał się łaskawy.

Chwilę potem przekraczamy Tygrys, który okazał się w tym miejscu rzeką szerokości Wisły i walcząc z miejscami oczywiście szutrowymi drogami i miotającym nami na tych pustkowiach porywistym lokalnym huraganem dojechaliśmy niedaleko Nemrut Dagi, od którego oddzielał nas Eufrat i…. droga, na widok której zatrzymałem się z cisnącym mi się pytaniem „jak przez to przejechać?” Aś z tyłu uznała, że nie ma siły, będziemy leżeć i oddała się jak później przyznała rozmyślaniom - jak ma spadać.

 Otóż zamiast drogi był wysypany luźno drobno żwir o grubości 40 cm, który kochani miejscowi drogowcy mieli zamiar ubić walcami zapewne w 2035 roku, kiedy faktycznie w tym miejscu będą budować drogę. Chciało mi się płakać i do mamy. Gdybyśmy mieli lekkie wyczynowe enduro na typowych oponach terenowych, bez bagaży, gdyby nie było pasażera i gdybym chciał pobłyszczeć przed kolegami z piaskownicy to może, może bym się zdecydował na jazdę na pełnym gazie na stojąco po tym czymś. A tu przyszło nam brnąć z naszą łączną masą 430 kg na uniwersalnym ogumieniu. Co zrobić? Jedziemy. Opony zniknęły pod kamyczkami, zataczamy się, co gaz to uślizg, ale gazu, gazu…kierownica się wyrywa, poślizg raz tył, raz przód, wiem, że kiedy się zatrzymam to już tu nie ruszę bo, zakopię V-stroma kompletnie. 30 kilometrów trwających wieczność. I weszliśmy na wyższy level tej imprezy, ponieważ za kolejnym branym „jak się da” zakrętem droga zakończyła się wielką wodą.  O nieeeee, pomyliliśmy drogę – taka była moja pierwsza myśl wyrażona jednym słowem poprzedzonym „o”. Na myśl o tym, że mam zawracać zrobiło mi się słabo. Ale nie. Wszystko dobrze. To Eufrat. Rzeka ma 3 km szerokości i przeprawia się przez nią promem a nie mostem, gdyż takowego nie ma. Dzięki radom udzielonym nam na promie przez miejscowych ludzi dotarliśmy na kemping znajdujący się prawie pod Nemrut Dagi. Ucałowałem dosłownie ziemię spadając tego dnia z motocykla. tzn. zsiadając.

 W tym miejscu należy wspomnieć o tureckiej gościnności. Podróżując po tym gigantycznym kraju wzbudzaliśmy V-stromem i sobą nieustające zainteresowanie. Gdziekolwiek stanęliśmy podchodzili do nas ludzie. Turcy na zachodzie jako tako coś tam mówią po angielsku, na wschodzie tylko policjanci znają parę słów i ew. w miejscach turystycznych handlarze czy właściciele pensjonatów czy kempingów. Nie zmienia to tego, że napotykani ludzie byli nieprawdopodobnie serdeczni. Byliśmy nieustająco częstowani „czajem” czyli miejscową słodką herbata pitą z malutkich szklaneczek, otrzymywaliśmy darmowe mapy, colę na stacji benzynowej, czy też przynosili nam stoliczek i krzesełka, żebyśmy sobie usiedli i odpoczęli. Wszędzie na słowo Bolanda (czyli wiadomo: Naród Wybrany) od ucha do ucha pojawiały się uśmiechy. Nigdzie nie doświadczyliśmy jakiegokolwiek nieprzyjaznego nastawienia – wręcz przeciwnie. Tak samo traktowali nas Kurdowie.  Oczywiście dotyczy to mężczyzn, ponieważ kobiety (szczególnie na wschodzie) są dosłownie pochowane w domach. Na ulicach widać tylko mężczyzn, tak samo w bankach, knajpach, hotelach i gdziekolwiek - pracują w nich sami mężczyźni. Kobiety przemykają się gdzieś bokami w burkach. Nie dotyczy to Istambułu czy obu riwier. Tam panuje zupełnie inny świat. Jednak prawdziwa Turcja jest inna od tej znanej z Alanyii czy Antalyii – enklaw stworzonych dla samolotowych turystów.

 Nemrut Dagi – grobowiec Antiocha w kształcie piramidy zbudowany na szczycie góry – ok. 2 tyś m n.p.m. A wokół niego posągi z utrąconymi głowami i panorama na 100 km dookoła Widok iście królewski, a miejsce mistyczne. Pojechaliśmy tam rano w t-shirtach i bez kasków bo blisko (tylko w Istambule motocykliści jeżdżą w kaskach i to też nie wszyscy mimo obowiązku) co okazało się błędem. Na górze było jakieś 15 stopni. Ale widok taki, że temperatura nie miała znaczenia. Za milion dolarów. Spotkaliśmy tam irlandzką rodzinę 2 + 2 która Land Roverem ze specjalna przyczepą campingową off-roadową wybrała się w 9-cio miesięczną podróż po Europie i Azji – cel: Chiny i dalej Australia. Z Nemrut cały czas dzielnie spisujący się V-strom powiózł nas nad granicą z Syrią w kierunku Morza Śródziemnego. Zjeżdżając z wysokości 2 tyś m do poziomu morza czuliśmy jak rośnie z każdym pokonywanym kilometrem temperatura. Na dole, czyli kiedy po kilkuset km dotarliśmy do wybrzeża byliśmy już dobrze ugotowanymi kurczakami w sosie własnym. Gdyby nie to, że na wyprawę mieliśmy uszyte specjalnie ciuchy motocyklowe w wariancie „Asia Expedition” przez warszawskiego Feliksa, (które odbiegając od wg mnie kompletnej niezniszczalności były rewelacyjnie przewentylowane) nie dalibyśmy rady jechać całej trasy przy 40 st w cieniu w kombinezonach. Feliks pokazał, że cudze chwalicie a swego za pół tej ceny nie znacie…

Krętą drogą pnącą się wzdłuż wybrzeża niczym trasa adriatycka w Chorwacji (za to o połowę węższą i przeplataną standardowo szutrowymi odcinkami) dotarliśmy do Anamur. A tam gigantyczny zamek, a obok niego kemping położony na samej plaży. Ruiny zamku mogącego pomieścić ok. 30 tyś żołnierzy otacza pełna żółwi fosa. Zwiedzanie może być niebezpieczne, ponieważ wszędzie wolno wejść, nie ma żadnych zabezpieczeń i można łatwo spaść np. z urwanych schodów 30 m. w dół, czy do studni albo z ruin muru do morza. W nocy na plażę wyszły ok. północy morskie żółwie, aby złożyć w piasku jaja. Taki widok wyłaniającego się na plaży wśród ciemności 50-cio czy stu kilowego żółwia o średnicy dobrze ponad metr machającego płetwami robi wręcz szokujące wrażenie. Mieliśmy ogromne szczęście mogąc zobaczyć taki cud natury. Nadmorską droga przez ruiny Anamurion pognaliśmy na zachód. Po drodze świetnie zachowany amfiteatr grecki w Aspendos mogący pomieścić 40 tyś ludzi. I dziesiątki innych zabytków kultury antycznej rozsianych na wybrzeżu. Aby je zwiedzić potrzeba by chyba dodatkowego miesiąca czasu.

 I tak włócząc się wybrzeżem M. Śródziemnego wjechaliśmy w obszar Alanyii-Antalii. Koszmar. Setki, tysiące hoteli stojących jeden obok drugiego, plaże oddzielone od nich dwupasmówką, - turystyczne getto. Panienki na obcasikach, wyżelowani faceci, techno. A my tu zakurzeni, ubrudzeni w poplamionych ciuchach na ubłoconym jak po Dakarze motocyklu. Pasowaliśmy jak pięść do nosa do tego miejsca. Więc gazu i aby dalej od kurortowego cyrku. Noc zastała nas pod koniec Obszaru Last Minute w Beldibi. Fajny camping to stoimy. Najpierw zauważyliśmy, że w sklepach mówią do nas miejscowi po rosyjsku, a głównym towarem są uwaga: futra, kurtki skórzane i podróbki roleksów. Potem, że wyjeżdżający rosyjscy turyści oprócz eleganckich walizek mają wielkie worki foliowe pozalepiane taśmą. Myśleliśmy, że to śmieci ktoś na ulicy postawił, ale nie, to ich bagaże.A wieczorem…ludzieeeee... Całą noc w okolicznych hotelach trwały dyskoteki. Na dworze. Rosyjskie techno. Rosyjscy DJ-e wrzeszczący do mikrofonów i tak do białego rana. I tak podobno codziennie. No super urlop. O piątej rano byliśmy wystarczająco zmotywowani, aby w przeciągu 30 minut zwinąć namiot, spakować się i wystrzelić stamtąd jak z katapulty. Włączył mi się taki program ucieczkowy, że zatrzymaliśmy się dopiero 300 km dalej w Pamukalach.

 Ładnie. Tarasy. Sól. Woda. Można po tym chodzić. Ale ciut przereklamowane i 20 euro za dwa bilety to dużo. O wiele ciekawsze były ruiny starożytnego Hieropolis nad Pammukalami. Kiedy dogoniło nas tam 20 autobusów naszych rozentuzjazmowanych znajomych z Beldibi Aś jednym stanowczym słowem na ”s” zarządziła odwrót. I tak trafiliśmy w ok. Efezu. Wybrzeże M. Egejskiego pow. Bodrum nie jest tak spacyfikowane turystycznie. Można znaleźć miejsca gdzie jest plaża, palmy, camping i nic więcej. A sam Efez? Obowiązkowy punkt programu. Tak samo jak i dalej wzgórze Pergamonu. W jednym i drugim miejscu widać jak wspaniała była starożytna grecka kultura. Mimo upływu lat – oba te miejsca oszałamiają. I jak zwykle: ceną biletów również.

Widok drewnianego konia zrobionego dla turystów i wykopanych resztek fundamentów w Troi sobie odpuściliśmy a na Sardes niestety zabrakło nam czasu.

 Odwrót z Turcji zaczęliśmy będąc prawie 500 km w głębi kraju. Po przeprawie promowej w Cannakale w przeciągu 3 dni pokonaliśmy 2,5 tyś km w drodze do Poznania. Postanowiliśmy sobie, że następnym razem na Ararat wejdziemy.  I pojedziemy dalej na wschód.

 POWRÓT